Każdego roku w maju powraca do nas pytanie: chicagowska Polonio, jaka jesteś? Bo, że jest jedyna w swoim rodzaju, nikt z nas chyba nie ma wątpliwości. O tym, jak różnie podchodzimy do swojej polskości na obczyźnie niech świadczą poniższe teksty, z których jasno wynika, że Polonia niejedno ma imię.
O stereotypach na temat Polaków, zaniedbaniach w kreowaniu własnego wizerunku, konieczności stworzenia Polish Village z prawdziwego zdarzenia i powołaniu rady starszych – z okazji Dnia Polonii rozmawiali w naszej redakcji Krzysztof Wawer i Daniel Pogorzelski. Oto zapis tej rozmowy.
Istnieje jakaś jednolita definicja dzisiejszej chicagowskiej Polonii?
Daniel Pogorzelski: Nie ma jednej polskości i jednej definicji. Polonia jest tak różnoraka jak Polacy w kraju. Ma bardzo wiele obliczy. I nie można zawłaszczać i upraszczać jej definicji. Bo wszystko, co powiemy o Polonii, odda tylko jej jakąś część.
Kiedyś byłem przewodnikiem w dzielnicy Bridgeport. Spotykałem tam, na tzw. Niepokalanowie, staruszki, które mówiły już tylko kilka słów po polsku, ale jak słyszały, że ja mówię po polsku – to traktowały mnie prawie jak księdza. Ta polskość była dla nich rodzajem świętości.
Krzysztof Wawer: (śmiech) Wiesz Daniel, od początku pobytu w Chicago patrzyłem na Polonię z punktu widzenia wykształconego emigranta, który spodziewał się spotykać ludzi takich jak ja. Tymczasem szybko okazało się, że ludzie, którzy są moimi rodakami, różnią się ode mnie. W końcu pogodziłem się z tym, że Polonia to grupa ludzi trochę jednak inna ode mnie, w większości z zainteresowaniami skoncentrowanymi na patriotycznych mszach i demonstrowaniu swojego nabożeństwowego patriotyzmu. Moja polonijność jest inna. Bo jestem dumnym Polakiem. Moja polonijność jest nowoczesna i należy do przyszłości, a nie do przeszłości. I ta młodość na paradach to potwierdza. Należy do nas przyszłość.
Ewoluujemy?
KW: Oj, tak!Pamiętam jedną z moich pierwszych parad (3 maja – przyp. red.) w 76 lub 77 roku. To była parada starych, zmęczonych, smutnych, wytartych ludzi. Dziś patrzę na te pomalowane w biało-czerwone kolory buzie i gdyby nie bariera wieku – poszedłbym do tych chłopaków i poprosił o flagę, i razem z nimi się nią owinął. I był razem z nimi. To jest coś tak fajnego, czego ja nie miałem, kiedy mogłem się tą flagą z różnych powodów owinąć.
Zdarzało się wam wstydzić swojej polskości?
DP: Jak byłem dzieckiem – owszem. W kulturze amerykańskiej obok propolskiego nurtu jest także i antypolski. Więc jak się z nim zderzasz, to możesz mieć poczucie niższości ze względu na polskie pochodzenie. Układa się to w pewną hierarchię kulturową i społeczną. Kiedyś na imprezie studenckiej spotkałem chłopaka z Niemiec. To było ciekawe kulturowe doświadczenie, bo on miał absolutne poczucie tego, że świat, z którego pochodzi, jest wyższy kulturowo od Polski. Ale z racji, że ja jestem i Polakiem, i Amerykaninem chłopak miał kompleks niższości wobec mnie, ze względu na to, że ja jestem także Jankesem.
KW: W czasie konfrontacji w pracy – tak. Myślałem wówczas: rety, czego mi się ta polskość przytrafiła. Ale bardzo podoba mi się to, co powiedział Daniel. Kultura amerykańska składa się z wielu płaszczyzn. Jedną z nich są polish jokes. W latach 50. i 60. te polish jokes to była jakaś antypolska zaraza. Padłem i ja jej ofiarą. Ile razy słyszałem: „o, jesteś Polakiem? Hahahaha”. Nawet bez opowiadania żadnego kawału ludzie zaczynali się śmiać.
DP: Mamy robotę w tym zakresie do zrobienia. Sami musimy przełamywać te stereotypy. Nikt tego za nas nie zrobi. Na przykład jako Polacy zaniedbujemy promowanie artystów, którzy tu zaistnieli. Taki Ed Paszke, którego honorowa aleja znajduje się przed chicagowskim Instytutem Sztuki, szczycił się, że jest Polakiem. Ilu Polaków w Chicago wie, kim był Ed Paszke? To my powinniśmy pielęgnować takich ludzi, pokazywać inną Polskę, Polonię, innych Polaków…
KW: I zmieniać to, co utrwaliło się w amerykańskich wzorcach. A to nie jest łatwe. Pamiętam, jak w czasie stanu wojennego nie odchodziłem od telewizora. Amerykańscy reporterzy z Polski pokazywali zdjęcia z ulic, a na tych ulicach wyłącznie kobiety w chusteczkach na głowie. Pytam moją amerykańską żonę, o co chodzi. Dlaczego wszyscy reporterzy pokazują tylko kobiety w babuszkach, a ona na to, że „my, Amerykanie mamy pewien image Polaków istniejący od wielu lat. I to pielęgnujemy”.
Daniel Pogorzelski – rocznik 1980. Urodzony w Chicago historyk, wiceprezes Towarzystwa Historycznego Północno-Zachodniego Chicago, współautor książek o chicagowskich dzielnicach „Portage Park”, „Avondale and Chicago’s Polish Village” i „Bridgeport”."
Krzysztof Wawer – nie przyznaje się do wieku, ale na emigracji od 40 lat. Jak sam o sobie mówi – „natrętny” miłośnik i badacz historii Chicago."
Ale przecież coś drgnęło od tego czasu, tę polskość udaje się nam chyba przekuwać w bogactwo?
KW: Zauważ, że to proces, który trwa dopiero od kilkudziesięciu lat, kiedy nawet nauczyciele zaczęli mówić, że dwujęzyczność jest rzeczą niesłychanie pozytywną. Tak jak niegdyś, przez wiele, wiele lat, mówili: „speak English, speak English” – raptem postawiono na dwujęzyczność, bo poszerza inteligencję. Ta wiedza staje się powszechną wiedzą społeczną.
I musimy sami sobie pomóc…
KW: Niedawno w grupie moich rówieśników, a jestem trochę po sześćdziesiątce, doszliśmy do wniosku, że powinniśmy – my rada starszych – postawić na smarkaczy, na dwudziestolatków, trzydziestolatków, postawić na grupę młodych. To my powinniśmy ich promować, bo jeśli nie my, to kto? A zauważcie, że nie mamy takiej rady starszych. Wszystkie te miejsca, gdzie starsi zagarnęli biurka i mówią „uciekajcie gówniarze, bo nam wszystko popsujecie”, nie dają młodym warunków do autopromocji. To jest zmartwienie naszej grupy etnicznej, a nie reszty świata.
DP: Dodatkowo musimy promować polskie biznesy. Musimy ewangelizować naszą polskością.
Czy uważacie, że do tego w Chicago potrzebna jest Polish Village?
DP: Chicago jest taką piękną mekką, gdzie przechodząc osiemdziesiąt przecznic, można przejść cały świat. Więc tak samo jak Ukrainian Village, Greektown, powinniśmy mieć Polish Village. A ta polskość jest też bardzo charakterystyczną cechą Chicago, więc nie tylko jest to w interesie naszym, Polonusów, ale także samego miasta. Moja ojcowizna to Jackowo. To tutaj powinni przyjeżdżać turyści i wyjeżdżać ze świadomością, że Chicago ma w sobie głęboką warstwę polskości.
KW: Absolutnie powinniśmy mieć takie hollywoodzkie Polishtown, nawet sztuczne jak lalka cepeliowska, z pierogami i kapustą, ale i piękną historią. A może jest to pomysł na zbudowanie ogromnej bramy wjazdowej z orłem w koronie? Dlaczego nie? Inni takie bramy mają (śmiech). Ale tak naprawdę – często oprowadzam po Jackowie wycieczki i pokazuję ludziom miejsca, których już nie ma. Powinniśmy bardziej zadbać o naszą historię w tym mieście.
Polonia nam się rozproszyła, od lat mówi się o tym, że nie ma żadnej siły wyborczej.
DP: To nie jest ani złe, ani dobre – to jest naturalne zjawisko. Najgorsze w tym jest jednak to, że Polacy nie biorą udziału w życiu politycznym, nie angażują się, nie głosują.
KW: Daniel, mówisz dokładnie to samo co ojciec Kruszka w roku 1900… Dlaczego nie włączamy się w tę samorządność – nie wiem. Znam ludzi, którzy mieszkają tu od 50 lat, ale ciągle się czują w tym kraju gośćmi. Nie są i nie chcą być częścią tego społeczeństwa.
DP: Myślę, że składa się na to wiele przyczyn. Wielu innych emigrantów ma podobnie. Nie udzielają się w USA tak, jak w swojej ojczyźnie. U Polaków ta wyuczona beznadzieja jest pewnie syndromem zaszłości komunistycznych. Nie wierzymy, że jesteśmy w stanie wpłynąć na nasze otoczenie. Szkoda.
Co powiedzielibyście Polonii z okazji Dnia Polonii?
DP: Bierzmy się do tej ewangelizacji, żeby zmienić stereotypy, które nad nami ciążą, podejmujmy to wyzwanie.
KW: A ja życzę młodym ludziom, żeby byli tacy jak Daniel.
Moderatorem rozmowy była Małgorzata Błaszczuk