Dla dobrze znanego i wybitnego chirurga, który przez dekady łączył pracę naukową w Polsce i Stanach Zjednoczonych, profesura belwederska stanowi kulminację jego wieloletniego zaangażowania zarówno w medycynie, jak i w działalności akademickiej. Dwa lata temu Senat Śląskiego Uniwersytetu Medycznego uhonorował prof. Rudnickiego tytułem doktora honoris causa, najwyższym zaszczytem uniwersyteckim. Profesor Rudnicki nie tylko bywał pionierem w swojej dziedzinie, ale również, mimo przejścia na emeryturę, nadal odgrywa kluczową rolę w budowaniu mostów między środowiskami medycznymi obu krajów, kontynuując współpracę międzynarodową i dzieląc się swoją wiedzą z młodszymi pokoleniami lekarzy. Jego praca pozostaje inspiracją dla wielu, którzy łączą pasję do medycyny z zaangażowaniem w edukację i rozwój naukowy, a także działalność polonijną.
Joanna Trzos: Panie Profesorze, przede wszystkim serdeczne gratulacje z okazji otrzymania tytułu profesora nadanego przez prezydenta RP. Jakie znaczenie ma dla Pana otrzymanie najwyższego tytułu naukowego w Polsce?
Prof. Marek Rudnicki: Jest to na pewno, powiedziałbym, „pinnacle” (szczyt) mojej całej kariery akademickiej. Właściwie prowadzę życie równolegle w dwóch krajach – w Stanach Zjednoczonych i w Polsce. Tutaj otrzymałem pozycję profesora chyba 35 lat temu na Columbia University, później kontynuowałem na University of Illinois, a teraz w Ross University. W Polsce natomiast przebyłem całą drogę akademicką.
Mój pobyt w Stanach Zjednoczonych sprawił, że dotarcie do finału, którym jest tytuł profesora, się nieco opóźniło. W Polsce bowiem obroniłem doktorat w 1980 roku, a habilitację jeszcze w 1992 roku. Przez wiele lat przymierzałem się do złożenia dokumentów, ale dopiero teraz, po przejściu na emeryturę, podjąłem odpowiednie kroki.
Cały proces uzyskania profesury jest bardzo skomplikowany i wielomiesięczny. Oczywiście podstawą jest spełnienie szeregu wymagań, takich jak dorobek akademicki, osiągnięcia w pracy naukowej i dydaktycznej, publikacje, wysoka pozycja w świecie naukowym. Całość dorobku jest poddawana ocenie wielu tajnych recenzentów, zarówno z kraju, jak i zza granicy, w ramach postępowania profesorskiego przez Radę Dyscypliny Naukowej.
To stosunkowo nowa struktura, która kilka lat temu zastąpiła poprzednią Centralną Komisję ds. stopni i tytułów naukowych. Ostatecznie, przy pozytywnej decyzji Rady, wniosek trafia do prezydenta, który po akceptacji może nadać tytuł profesora. Tytuł ten zastępuje znany z dawnych lat tytuł profesora zwyczajnego i profesora nadzwyczajnego.
Panie Profesorze, zatem bardzo gratulujemy. Akt nominacyjny przyjął Pan z rąk prezydenta Andrzeja Dudy. Proszę opowiedzieć o samej ceremonii, o tym, kiedy był Pan w Polsce.
– Informację o nominacji profesorskiej dostałem z Kancelarii Prezydenta na wiosnę tego roku. Natomiast cała uroczystość odbyła się na początku października w Pałacu Prezydenckim. To jest uroczystość, na której zbiera się całe grono nominatów. W tym roku grupa była większa, ponieważ czas pandemii spowodował nagromadzenie zaległości w nadawaniu tytułów. Tego jednego dnia nominacje otrzymało wielu profesorów, nie tylko z medycyny, ale również z innych dziedzin, takich jak ekonomia, historia, nauki humanistyczne, a nawet przedstawiciele szkół artystycznych. Uroczystość jest bardzo podniosła, odbywa się w głównej sali Pałacu Prezydenckiego przy Krakowskim Przedmieściu, gdzie mają miejsce wszystkie takie wydarzenia. Prezydent wręcza nominacje, mówi kilka słów, ściska rękę, a później jest jeszcze dodatkowa okazja do zdjęć z prezydentem. Wszystko to odbywa się w otoczeniu licznych gości. Każdy nominat mógł zaprosić jedną lub dwie osoby. Miałem zaszczyt gościć przyjaciół. Kończąc studia ponad 50 lat temu, nie myślałem, że kiedyś do tego dojdzie, chociaż każdy młody naukowiec, asystent, adiunkt, czy docent marzy o zostaniu profesorem.
To nie było też Pana pierwsze spotkanie z prezydentem Andrzejem Dudą?
– Miałem okazję uprzednio uczestniczyć w uroczystościach związanych z Dniami Niepodległości czy Dniem Konstytucji. Brałem w nich udział jako członek Polonijnej Rady Konsultacyjnej. Tak że nie było to moje pierwsze „bliskie” spotkanie z prezydentem, ale też nie jestem na tym poziomie, żebym mógł powiedzieć, że spotykałem się z nim regularnie.
Jest Pan znanym lekarzem, chirurgiem, naukowcem, ale również działaczem polonijnym.
– Pani redaktor, tak jak już wspomniałem, prowadzę dwie równoległe kariery akademickie – tutaj i w Polsce – ale jednocześnie mam cały szereg innych zainteresowań, które dominują w moim życiu. Ta część polonijna jest jedną z nich, ale zajmuję się też rzeczami, o których niewiele osób wie. Staram się dostrzegać i realizować różne potrzeby, możliwości, ale i oczekiwania środowisk, w których funkcjonuję.
Za wielki przywilej uważam możliwość pracy z młodymi ludźmi. Staram się przekazywać im, że każdy może sięgnąć po wydawałoby się rzeczy niemożliwe. Tutaj przypomina mi się artykuł, który pisałem wiele lat temu. Przytoczyłem w nim słowa niewidomego himalaisty, który wszedł na Mt. Everest. Powiedział, że „Szczyty są wszędzie, tylko trzeba je dostrzec”.
A jak Pan patrzy na 50-lecie swojej bogatej pracy zawodowej?
– Wie Pani, z jednej strony myślę, że udało mi się dojść do etapu, który inni oceniają jako dosyć zaawansowany. Ale z drugiej strony, w ostatnich tygodniach, rozmawiając z żoną, dochodzę do wniosku, że wielu możliwości nie wykorzystałem. Może nie dołożyłem wystarczająco wysiłku, aby zrealizować coś, co czułem, że mogłem osiągnąć. Czuję, że mogłem to zrobić, ale niestety inne działania zdominowały te plany, szczególnie w ostatnich latach. A dwa najwyższe honory w moim życiu, doktora honoris causa i tytuł profesora, to ukłon wdzięczności w stronę rodziców, nauczycieli, przyjaciół, studentów i całego otoczenia, które wierzyło we mnie. Jestem im wszystkim bardzo wdzięczny za stymulowanie moich działań i wyborów, i nie pozostawianie miejsca na spoczynek.
W każdym razie, to jest czas na gratulacje, które Panu przede wszystkim przekazujemy – nie tylko z okazji przyznania Panu profesury belwederskiej, ale również ze względu na Pana liczne osiągnięcia. Porozmawiajmy jednak o planach na przyszłość. Jakie to są plany, Panie Profesorze?
– Formalnie jestem na emeryturze, choć wciąż trochę pracuję klinicznie i akademicko. I myślę, że jeszcze trochę żaru w sercu pozostało, by być gotowym na pojawiające się wyzwania, czy też samemu je tworzyć.
Domyślałam się, że jednak Pan nie zwalnia tempa i wciąż działa.
– Z wielką dumą przekazuję, że udało się utworzyć w Polsce oddział Amerykańskiego Towarzystwa Chirurgów – organizacji, która od wielu lat działa w innych krajach, a w Polsce dotychczas nie udało się jej powołać. Działałem w tym kierunku niejako z boku, z dystansu, ale współpracując z Zarządem Towarzystwa Chirurgów Polskich, doprowadziliśmy do powstania tzw. chapter American College of Surgeons w Polsce. Z dumą mogę powiedzieć, że został on oficjalnie przyjęty do American College of Surgeons podczas tegorocznego amerykańskiego kongresu. To dowód na to, że polska chirurgia zasługuje na większe uznanie na arenie międzynarodowej. Do tej pory staliśmy trochę z boku, w cieniu, mimo że mamy imponujący dorobek w świecie medycyny. Warto to podkreślać i nie pozostawać w tyle. Obecnie nadal pracuję nad tym, aby działalność tej organizacji w Polsce została ustabilizowana. Współpracuję również z wieloma innymi osobami, budując silniejszą Polonię medyczną na świecie. Częścią tej działalności jest wspieranie pozycji lekarzy polskiego pochodzenia w krajach byłego bloku sowieckiego. Nadal w różnych formach jestem zaangażowany we współpracę z młodymi adeptami medycyny. Ta moja „emerytura” chyba jest nieco w cudzysłowie.
Panie Profesorze, a wracając jeszcze do początków Pana edukacji, z jaką uczelnią czuje się Pan najbardziej związany?
– Ukończyłem Śląską Akademię Medyczną, obecnie Śląski Uniwersytet Medyczny. To moja alma mater i z ogromną dumą mogę powiedzieć, że uczelnia wyróżniła mnie tytułem doktora honoris causa. To najwyższe wyróżnienie, jakie europejska uczelnia może przyznać, niezależnie od tego, czy ktoś jest jej absolwentem, czy nie. Znalazłem się w panteonie najwybitniejszych ludzi nauki uhonorowanych tym tytułem. Uroczystość była wyjątkowa – wzięło w niej udział prawie 300 osób, a oprawę muzyczną zapewnił zespół „Śląsk”. To był jeden z największych momentów w moim życiu. Byli ludzie ze środowisk akademickich, była rodzina, ale byli też koledzy, samorządowcy, nauczyciele ze szkoły z mojego rodzinnego miasta Łańcuta, byli ministrowie, wojewodowie, przedstawiciele korpusu dyplomatycznego. Znalazła się cała grupa przyjaciół i kolegów z Chicago, z którymi życie zetknęło mnie na obczyźnie. Pozostaję wszystkim niezmiernie wdzięczny za możliwość wspólnych działań przez wiele lat. Chociaż z wieloma uczelniami w Polsce mam bliskie kontakty, to najbliżej jestem związany z Warszawskim Uniwersytetem Medycznym oraz z Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Są to uczelnie i pracownicy, których darzę najwyższym szacunkiem. Lata bliskiego kontaktu z moją szkołą średnią upamiętniono marmurową tablicą z okazji nadania Sali imienia Profesora Marka Rudnickiego. To także wielki zaszczyt.
W najbliższym czasie będzie też okazja do spotkania z Panem przy okazji premiery bardzo ciekawych filmów.
– Będzie pokaz bardzo interesującego filmu „MENSCH” o profesorze Ludwiku Hirszfeldzie, odkrywcy grup krwi i czynnika RH. Obecny będzie pan Paweł Wysoczański, reżyser filmu. Poprosił mnie o wprowadzenie do filmu o prof. Hirszfeldzie, który odkrył grupy krwi, był kandydatem do Nagrody Nobla, przeżył wojnę dzięki opiece polskich rodzin po ucieczce z getta, a po wojnie jednoznacznie podkreślał swoją polskość. Projekcja odbędzie się 6 grudnia w siedzibie Paderewski Symphony Orchestra. Z kolei 7 grudnia zaprezentowany zostanie film o Jurku Kukuczce, wybitnym himalaiście, z którym miałem przyjemność wspinać się w górach i z którym się przyjaźniłem. To również film Pawła Wysoczańskiego. Postaram się przybliżyć sylwetkę tego jednego z najwybitniejszych himalaistów świata naszej chicagowskiej społeczności. Staram się znajdować różne obszary, w których mogę działać na rzecz wspólnego dobra, nawet tego bardzo szeroko rozumianego.
Jest Pan osobą – o czym wspomniał Pan w trakcie naszej rozmowy – która dzieli swoje życie między dwa kraje: Polskę i Stany Zjednoczone. Czy oba kraje określa Pan mianem ojczyzny, czy jednak Polska pozostaje tą jedyną?
– Jestem Polakiem – urodziłem się w Polsce, tam dorastałem, i moje kulturowe korzenie są bardzo silne. Z drugiej strony, jestem także obywatelem Stanów Zjednoczonych i dzięki decyzjom polityków, którzy umożliwili posiadanie podwójnego obywatelstwa, mogę być częścią obu tych światów. Na pewno serce bije mi mocniej, gdy słyszę Mazurek Dąbrowskiego. Myślę, że moje uczucia są wspólne dla tysięcy, jeśli nie milionów Amerykanów polskiego pochodzenia. Mimo mieszkania tutaj i utożsamiania się ze Stanami Zjednoczonymi, wielu z nas odczuwa silną więź z Polską. Polska była, jest i zawsze pozostanie moją ojczyzną.
Piękne słowa, Panie Profesorze. Jeszcze raz gratuluję ostatniego wyróżnienia, a także całej Pana niezwykłej kariery. Dziękuję za rozmowę.
– Dziękuję bardzo.
Rozmawiała: Joanna Trzos
[email protected]