REKLAMA

REKLAMA

0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Rio de Janeiro

-

Była godzina 11:00 w nocy, gdy potężny Boeing 767 wystartował z Miami do Rio. Na pokładzie wiolobarwny tłum. Gwarno i tłoczno, a samolot mknął jak szalony dyliżans po gwieździstym niebie. Podano kolację, serwowano trunki, a czas jakby się zatrzymał. Nigdy nie zasnę w samolocie, usiłowałem więc coś czytać. Bezskutecznie jednak. Czekałem na lądowanie w Rio, myślałem o Brazylii – tym śpiącym gigancie, kraju pełnym kontrastów i spektakularnego piękna. Mknęliśmy nad Amazonią, sławnym „rain forest”, zajmującym 1/3 powierzchni kraju, ostoją unikalnej flory i fauny. Była 8:40 rano, gdy lądowaliśmy w Rio, tej tropikalnej dawnej stolicy kraju, mieście powszechnej radości. Witano nas uroczyście. Jedziemy do hotelu, miasto przedziwne, niby góry wynurzające się z wody, ciągłe zjazdy i podjazdy, olbrzymi ruch. Potężne wieżowce i małe domki jednorodzinne. Palmy i jakieś teatralne drzewa. Ciepło. Temperatura 80 st. F. Dotarliśmy do hotelu.

 

REKLAMA

(Copacabana Beach). Uśmiechnięta dziewczyna wręcza nam breloczek, zwany tu figą. Talizman ów, to czarna murzyńska dłoń. Figę przywieźli do Brazylii Murzyni. Kiedyś była symbolem męskiej płodności, dzisiaj przynosi szczęście.

 

Z dziesiątego piętra zapierający dech w piersiach widok na zatokę i Copacabana Beach. Plaża ciągnie się przez około 4 kilometry ,otulając miasto. Krystaliczny piasek, czysta woda, szumiące palmy i… pełno plażowiczów, nawet o 1 w nocy. Obyczajowość w Rio bardzo swobodna. Części ciała, które należałoby przykryć, obnażane są bez skrupułów. Stroje dziewcząt – bikini, to niczym figowy listek, slipy mężczyzn a la dental floss. Wokół plaży kioski z napojami chłodzącymi, pamiątkami i kokosy, którymi wszystkie kioski są dosłownie oblepione. Za jedyny real można napić się dziwnego w smaku białego płynu, wprost z owocu palmy.

 

Rankiem wyprawa do Corcovado Mountains. Mknęliśmy autokarem kilometrów parę, by potem wsiąść do kolejki, która wiodła na sam szczyt. Z okien panoramiczny widok na miasto, przedziwne domy i zatoki. Jeteśmy na szczycie. Mały parking oraz sklepy z pamiątkami i dewocjonaliami. Kupiłem drewniany różaniec długości… około 3 metrów z krzyżem, wykonany kunsztownie, acz prosto, z brązowego drewna. I znów ten widok miasta; właściwie ma się wrażenie, że miasto to ogromna zatoka pełna przystani i wysepek.

 

Stąd podchodzimy do monumentalnej figury Chrystusa Zbawiciela, zwanego tu Cristo Redentor. Posąg ma 30 m wysokości i stoi na 7-metrowym cokole. Spoziera na miasto ze szczytu 740-metrowej góry. Statua robi imponujące wrażenie; prosta w formie, ale ogromnie wymowna. Posąg Chrystusa z rozpostartymi ramionami, jakby gotowymi objąć miasto w geście wyrażąjącym zarówno współczucie, jak i uczucie spełnienia. Sama głowa Chrystusa waży 35 ton, a dłoń – 9 ton. Pomnik zdaje się dominować nad miastem, dniem i nocą nań spoglądając. Widoczny w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, iluminowany nocą, błyszczy złotą poświatą. Ze szczytu niebotyczne widoki miasta. Widać stąd plaże Copacabana, Ipanema, największy na świecie stadion Maracana, lotnisko, a także słynną Głowę Cukru.

 

Jedziemy do Petropolis, dawnej letniej rezydencji władców Brazylii. Autokar wlókł się przez Rio. Po drodze mijaliśmy ubogie dzielnice zwane tu favellas, małe domki sklecone z blachy i desek, bez kanalizacji i elektryczności. Tak mieszka ponad milion ludności Rio. Poza miastem teren stawał się dziki, tylko gdzieniegdzie małe farmy, teren falisty o małym zaludnieniu. Wspinaliśmy się kilometrami pod górę, wśród tropikalnej dżungli. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by przyjrzeć się roślinności… gąszcz lian, banany, palmy, krzewy liściaste, ogromne paprocie. Wszystko to skłębione w gigantycznym uścisku.

 

Po godzinnej jeździe jesteśmy w Petropolis, gdzie latem mieszkał ongiś cesarz Dom Pedro z rodziną. Dzisiaj pozostały po nich pamiątki, z Imperial Palace na czele. Stara kolonialna architektura, romantyczne budowle, plac zabaw i relaksu. Wszystko to na wzniesieniu pod błękitnym niebem. Zwiedzanie Imperial Palace to lekcja historii Brazylii, jakże ciekawej. Pałac otoczony parkiem krajobrazowym, w którym kwitną tulipanowce, a na gałęziach wylegują się leniwce. Niedaleko stąd piękna katedra Soa Pedro de Alcantara. Zbudowana w 1884 roku, tam, gdzie wszyscy aniołowie mówią amen. Wewnątrz mauzoleum cesarza Dom Pedro II, cesarzowej Teresy, Krystyny i księżniczki Isabel.

 

Opuszczamy Petropolis, by znów krętymi dróżkami wrócić do Rio. Krajobraz boski, falujące wzgórza pokryte dżunglą, wszysko tonie w kwiatach, szczególnie widoczne były biało kwitnące drzewa. Gdy zbliżaliśmy się do miasta, pejzaż stawał się coraz bardziej równinny. Ściemniało się, w dali widać było łuny świetlne Rio. Gdy wjechaliśmy wreszcie do miasta, było już ciemno, mrugały miliony świateł, w dali połyskiwała statua Chrystusa.

 

W hotelu mój roommate (Amerykanin) zamęczał mnie pytaniami o Polskę, gdy wreszcie padł ze zmęczenia, włączyłem telewizję. Kilka różnorakich programów. Język portugalski wydawał się podobny do hiszpańskiego. Z werandy spoglądałem na plażę, która mimo późnej pory (była 12 w nocy) roiła się tłumem spacerowiczów. Ale Rio podobno nigdy nie śpi. I to prawda, nie mogłem i ja zasnąć. Sięgnąłem po książkę telefoniczną. Przeglądam, wertuję. Co za dziwne imiona… Felician, Geralda, Ignacio, Heloisa, Marcia, Israel, Paola, Aurelio, Cesar, Jorge, Ronaldo, Aloiso, etc… 

 

Szukam Poloniców. Czytam: Nowak Andre, Klimowicz Francisco, Rembischewski Jack, Rogozinski Rudolf, Kosloski Elisa i tak dalej… Gdzie nas nie ma? Szukam dalej i czytam: Polonia Sociedade Beneficiente do Rio de Janeiro.

 

Następnego dnia zwiedzamy Estado Municipal do Maracana, największy piłkarski stadion świata. Wygląda jak bunkier obronny. Brazylijczycy kochają piłkę nożną.

 

Zatrzymujemy się przed katederą św. Sebastiana. Świątynia w postaci ściętej piramidy, monumentalna, o pięknych witrażach i prostym wnętrzu. Zwiedzającym wydaje się, gdy patrzą na sklepienie, że wzlatują do nieba.

 

Jesteśmy w miejscu, gdzie corocznie odbywa się największy festiwal świata, karnawał w Rio. Z ogromnych trybun tysiące Brazylijczyków ogląda i raduje się karnawałem. To podobno największe i najpiękniejsze widowisko świata.

 

Znowu pędzimy autokarem przez ogromne, ruchliwe miasto, by dotrzeć na wzgórze Głowa Cukru (Pao de Acucar). Nazwa ta w języku Indian Tupi oznacza wysokie wzgórze. Wsiadamy do kolejki linowej, by za chwilę znaleźć się na szczycie. Choć wzgórze ma tylko 396 metrów, ale widok stąd filmowy. W lokalnym amfiteatrze odbywają się pokazy samby.

 

Znów jesteśmy w centrum Rio. Była 4 po płudniu, do 7 mieliśmy wolny czas. Ruszyliśmy więc pośpiesznie, by wtopić się w lokalny tłum. I znów ogromny ruch, sznury aut, ktoś sprzedaje gazety, ktoś inny rozdaje ulotki. W sklepach też tłoczno. Patrzę na ludzi, urodziwi i dumni. Biali stanowią 54% populacji, Mulaci 33%, Murzyni 11%. Miasto bawi się 24 godziny na dobę. Mimo niedostatków materialnych, każdy wydaje się być szczęśliwy i pogodny. Nie wiem, czy to balsamujący wpływ klimatu, czy narodowa cecha charakteru. Mówiono nam, że Portugalczycy (Brazylia to była kolonia Portugalii) są bardzo łagodni i sympatyczni. Oni to zaszczepili tę cechę Brazylijczykom. Wędrowaliśmy po mieście prawie 3 godziny, zaczęło się ściemniać, więc szybko kupiliśmy przewodnik po Brazylii… i kasetę video „Rio de Janeiro”, za jedyne 25 reali. Śpieszyliśmy się, wszak czekała nas kolacja i występy artystyczne.

 

Miasto mrugało już milionami świateł, gdy wkraczaliśmy do restauracji. Pięknie tu i romantycznie… czerwony wystrój, płonące świece, cicha muzyka. Raczono nas przysmakami morza, sałatkami, akloholami i pieczoną na ruszcie wołowiną, którą przynoszono na długich bagnetach – szpikulcach, niczym na pikniku. Ale to tylko była przekąska, prawdziwe danie czekało nas przecież w Platformie, lokalu nocnym, gdzie mieliśmy przeżyć namiastkę karnawału.

 

Jesteśmy. To raczej teatr, a nie klub nocny. Tłumy widzów czekają na widowisko. Pojawiają się długonogie dziewczyny o seksownej figurze, z pióropuszami na głowach. Uśmiechnięte, zachęcają do zdjęć za jedyne $15. Wreszcie rozpoczyna się widowisko. Kilkanaście smagłych dziewcząt w ekstatycznym tańcu wtargnęło na scenę. Wszystkie smukłe i długonogie, ubrane prowokująco, obwieszone koralami i brylantami. Na głowach pióropusze. W rytmie niekończącej się samby, pojawiały się nagle w innych strojach, innym układzie choreograficznym. Jak kolorowe motyle. Wokół powiewały kolorowe szaty tancerzy. 

 

Układy taneczne prowokujące i agresywne. Publiczność szalała. Kelnerzy dyskretnie dolewali trunków. Nagle pojawili się tancerze w strojach wojów afrykańskich, zaś dziewczęta w turbanach. Była akrobatyka i tańce, orgie rozmaitych strojów. Stare matrony śpiewały żałosną pieśń, dziewczyny tańczyły sambę, szumiały strusie pióra. Pod koniec wzniesiono flagi narodowe, pozdrawiano wszystkie kraje znajdujące się na widowni, wołano: Viva America, Viva Espagna, Viva Polonia… jak to miło tyle mil od kraju ułyszeć słowo Polonia.

 

Rankiem czekała nas wyprawa do Pico da Tijucca. Po mdławym continental breakfast, pomknęliśmy na południe wśród domów i domków, wśród lasów przypominających dżunglę. Po trzech godzinach dotarliśmy do celu. Szczyt wzgórza porośnięty tropikalną roślinnością, pełno kwiatów, motyli i egzotycznych ptaków. Wzbudzający podziw wodospad i… gigantyczny betonowy stół cesarza, przy którym władca spożywał posiłki. I stąd również rozlegał się ponoramiczny widok na Rio.

 

Następny fajerwerk barw i kształtów czekał nas w ogrodzie botanicznym (Jardim Botanica). Błądziliśmy wśród palm różnorakich i ogromnych poinsecji. Rosły tu olbrzymie fikusy oplecione lianami, drzewa kakaowe. Podziwialiśmy mimozy, wawrzyny, mangrove, drzewo brazylijskie, kaktusy guave. W jeziorach potężne nenufary i… polujące czaple. Słońce kryło się za horyzontem, gdy wróciliśmy do hotelu. Na plaży zauważyliśmy jakieś widowisko. Tłum składający się z około 100 osób podziwiał taneczny show. Przy dźwiękach muzyki tańczono sambę. Ogniście, brawurowo i z gracją. Tańcom nie było końca, a gdy spektakl zakończył się wreszcie, serca biły mocniej i to nie tylko tancerzom. Potem wieczorna przechadzka po plaży, gdzie jak zwykle tłumnie i gwarno. Tylko latarnie uliczne rozjaśniały mrok brazylijskiej nocy. Przed nami mały pchli targ z maskami indiańskimi, biżuterią, T-shirts, instrumentami muzycznymi, dewocjonaliami i innymi cudeńkami bez nazwy. Kupować pamiątki nocą, na deptaku w Rio to rozkosz nie lada. Dotarliśmy do Forte de Copacabana, stąd broniono miasta w czasie ataku nieprzyjaciela. Zgromadzono tu XIX-wieczną broń, sprzęt obronny, działa strzelnicze. Obecnie fort patrolują żołnierze. Wieczorem miejsce to nabiera tajemniczości i grozy. Wróciliśmy do hotelu pełni wrażeń, by następnego dnia odlecieć do USA. 

Janusz Kopeć

REKLAMA

2090696880 views

REKLAMA

2090697181 views

REKLAMA

2092493641 views

REKLAMA

2090697465 views

REKLAMA

2090697612 views

REKLAMA

2090697756 views