O pasji do malowania, wykuwaniu drugiego zawodu z pierwszego, muralach, akwarelach, wrytym w serce Chicago i międzynarodowym projekcie Instytutu POLONIKA z Tytusem Brzozowskim, polskim architektem i artystą, rozmawia Katarzyna Korza.
Katarzyna Korza: Pana pierwszym zawodem jest architektura. Jak z inżyniera stał się pan artystą plastykiem?
Tytus Brzozowski: – Byłem architektem i ciągle powtarzam, że jestem nim nadal, niezależnie od tego, czym w danej chwili się zajmuję. Natomiast realizuję architekturę na swój własny sposób. Przestałem malować czarne linie na białym tle, teraz formę budynków wypełniam kolorem, a to, co rysuję, jest bardziej fantazyjne niż za czasów pracy w pracowni projektowej. Życie pokazuje zresztą, że architektów, którzy poszli swoimi ścieżkami, jest więcej. Architektem był i Zbigniew Beksiński, i realizujący „Wiedźmina” Tomek Bagiński, który zresztą pierwsze animacje robił na mojej uczelni w pracowni komputerowej. Zresztą architektura na Politechnice Warszawskiej, gdzie studiowałem, pozwalała na wybór pomiędzy ścieżką inżynierską, a ścieżką artystyczną.
Z Katarzyną Korzą rozmawia Joanna Trzos. Podcast "Dziennika Związkowego"powstaje we współpracy z radiem WPNA 103.1 FMCo Pan wówczas wybrał?
– W czasie studiów najbardziej zależało mi na projektowaniu architektonicznym, projektowaniu urbanistycznym, bardzo się w tym realizowałem. Ale koncentrowałem się również na wszystkich dziedzinach związanych ze sztuką, a więc na historii sztuki, rzeźbie, malarstwie, rysunku. Umiejętności malarskie i rysunkowe były zresztą bardzo prestiżowe wśród studentów, więc wszystkim zależało, żeby być w tym dobrym. Myślę, że architektoniczne podstawy widzenia świata, rzetelna perspektywa to jest coś, co odróżnia mnie od innych artystów.
A jednak wtedy, po studiach, został Pan architektem.
– Tak, z ogromną pasją i wielkimi ambicjami podchodziłem do tego zawodu. Miałem takie marzenie, żeby zostać kolejnym Bogdanem Pniewskim. Inspirowałem się również postacią Alvara Alto, fińskiego architekta, ikony architektury i tego kraju. Alvaro był szanowany i popularny do tego stopnia, że kiedy spóźniał się na samolot, linie FinnAir wstrzymywały odlot. W Polsce takich postaci nie było, choć ja na potrzeby swojej pracy dyplomowej wytypowałem do takiej roli właśnie Pniewskiego, który był bardzo słynnym warszawskim architektem, docenianym przez ludzi profesorem architektury, który niezależnie od systemu potrafił tworzyć dobrą i cenioną do dziś architekturę. Więc podążałem za tym marzeniem, żeby zostać drugim Pniewskim i nawet dobrze mi szło – udało mi się dostać do pracowni architektonicznej, o której marzyłem całe studia. Pracowałem tam pięć lat, ale praca niosła za sobą pewną frustrację, była trudniejsza, niż zakładałem.
Dlaczego?
– Ponieważ wiele projektów, nad którymi pracujemy, nie dochodzi do skutku. Po drodze przy projekcie i wykonaniu pracuje bardzo wiele osób i w związku z tym efekt końcowy jest po prostu mało osiągalny.
I to wtedy z odsieczą przyszły sztuka i malarstwo?
– Właśnie tak. Praca niosła za sobą ten stres, a ja, żeby się trochę zrelaksować, zacząłem malować. I okazało się, że w malarstwie jest zupełnie inaczej: o wszystkim decydowałem sam, mogłem wymyślić dowolną rzecz, a później ją zrealizować, „wybudować” na obrazie, co chcę. Budynki na obrazie mają również tę zaletę, że nie przewrócą się nawet wtedy, gdy ich podstawą będą cienkie nóżki. A co najważniejsze, moment satysfakcji z pracy przychodzi bardzo szybko, bo obraz maluje się znacznie krócej niż projektuje budynek. To był 2010 rok. I był to ważny moment również z tego względu, że zacząłem malować inaczej niż podczas studiów. Po prostu zacząłem używać wyobraźni do przekształcania rzeczywistości.
Czy również wtedy powstał obraz, który zmienił Pana ścieżkę zawodową?
– Pierwszy taki obraz namalowałem w 2010 roku, była to również akwarela przygotowana jako prezent dla moich przyjaciół z okazji ślubu. Był to wielki pająk, którego obdarowani bardzo lubili na obrazach innego artysty. Ja wpisałem go w przestrzeń miejską. I tak powstał pejzaż miejski z jednym surrealistycznym, niepasującym elementem. Namalowanie tego obrazu było dla mnie pewnego rodzaju przejściem między robieniem obrazów architektonicznych do twórczości całkowicie własnej. Wtedy po prostu głośno powiedziałem: „a mi w głowie siedzi coś takiego”. To się wydarzyło szybko i samo. Kontynuowałem ten pomysł – w przestrzeniach miejskich zacząłem umieszczać surrealistyczne elementy.
Na przykład na obrazie „Plac Unii Lubelskiej” umieścił Pan wielkie lustrzane czajniki. Wyglądają trochę jak chicagowska Fasolka.
– Ten obraz to inspiracja przywieziona prosto z Chicago, podróżowałam po Stanach pod koniec studiów. Chicago i Cloud Gate zrobiły na mnie ogromne wrażenie. I kiedy zacząłem w ten sposób malować: te fortepiany na Krakowskim Przedmieściu i te wielopiętrowe torowiska i jeżdżące po nich tramwaje, zaczęło się toczyć moje artystyczne życie zawodowe. Facebook był wtedy dosyć przyjaznym narzędziem dla twórców takich jak ja, więc karmiłem swoje konto kolejnymi obrazami, konto zaczęło rosnąć, a ja zacząłem dostawać różne zapytania od portali zajmujących się sztuką.
I chciał Pan już wtedy porzucić architekturę?
– Nie, w ogóle nie miałem takiego pomysłu, żeby porzucać architekturę. Malarstwo traktowałem jako swoje hobby. Chciałem natomiast zrealizować wystawę – koniecznie z rozmachem, chciałem, żeby to było super atrakcyjne. Ale wiedziałem, że muszę namalować 20 obrazów, żeby wystawa miała sens. I zrobiłem to. Wystawa odbyła się w siedzibie Stowarzyszenia Architektów Polskich, w pałacyku na Foksal. Poświęciłem dużo czasu na znalezienie patronów medialnych, rozesłanie informacji prasowych, dzwoniłem, chodziłem, namawiałem, wykonałem dużo pracy. Pisałem do wielu ważnych osób, mediów, jednostek samorządowych. Nawiązałem też współpracę z najlepszą cukiernią w Warszawie – Lukullusem. Mnie urzekła ich historia, bo oni przywracają marce dziadka blask, im spodobało się to, co robię. Firma towarzyszyła mi na wielu wernisażach, a moje akwarele znalazły się na zimowych pudełkach cukierni.
Dzisiaj na Pana wystawy i spotkania autorskie przychodzą w Warszawie dosłownie tłumy. Tamta pierwsza wystawa była sukcesem?
– Tak. Opowieść o wystawie zaczęła krążyć w mediach, rezonować, a ja nawiązałem różne relacje z dziennikarzami, między innymi z redaktorem Grzegorzem Chlastą, pierwotnie w TOK FM, a później w RDC. Przeszedłem z nim wystawę, opowiedziałem mu o wszystkim, a następnego ranka opowiadałem już o tym wszystkim mediom. Wszystkie obrazy się sprzedały i był to taki moment, że jednak zakiełkowała we mnie myśl, żeby może porzucić tę architekturę. Ale było ciężko odpuścić, bo architekci mają w głowach taki swój mesjanizm, uważamy, że architektura jest najważniejsza na świecie. Nie wyrwałbym się jednak z niej nigdy, gdyby nie jeden z moich przyjaciół, który powiedział mi, że nie muszę robić wszystkiego na raz, życie ma różne etapy i mój wybór nie oznacza zamknięcia ścieżek do architektury. I z taką myślą dosłownie rzuciłem się w malarstwo. Jeszcze chwilę uważałem, że wrócę do architektury, ale stopniowo ta myśl ode mnie odchodziła, bo moja praca jest jednak bardzo satysfakcjonująca, przynosi mi dużo radości i satysfakcji, okazało się, że w tej pracy, dbając o siebie i swoja markę jestem dużo bardziej wydajny niż gracz zespołowy.
Czy po czasie uważa Pan, że była to dobra decyzja?
– Oczywiście. Najlepszym dowodem na to są murale obecne na różnych budynkach. Są to malunki, które powstają na budynkach, często współczesnych i atrakcyjnych, na których powstanie cały zespół architektów pracował długo, przez wiele lat. I nikogo nie interesują te budynki, a wszystkich interesuje mural. To jest przykre i niesprawiedliwe, ale tak jest.
Dlaczego wybrał Pan technikę tak niepewną i chimeryczną jak akwarela?
– A tutaj odpowiedź jest bardzo prosta. To jest technika architektów. Przed techniką komputerową była to technika pozwalająca na wizualizowanie projektów. Jest to technika szybka, ja poznałem ją dobrze, jest to dla mnie atrakcyjne, nie da się tego powtórzyć, uwielbiam, jak te farby się mieszają – jest to absolutnie moje. Nie mówię, że nigdy nie pójdę w świat farb kryjących, ale póki czerpię tyle radości z posługiwania się akwarelami, to ich nie porzucę.
Na zdjęciach: Tytus Brzozowski w Muzeum Polskim w Ameryce fot. Katarzyna Korza
A skąd w Pana akwarelach tyle elementów fantastycznych, nieprawdziwych albo prawdziwych elementów architektury, które układa Pan w sposób fantastyczny, taki, który nie mógłby się zdarzyć. Czemu ta bajkowość służy?
– Tę pokusę surrealizmu mam od dawna i wydaje mi się, że zawdzięczam to mojemu tacie, który lubił takie malarstwo. Mieliśmy w domu takie albumy, a kiedy razem rysowaliśmy, to mówił mi: „narysuj trzy kominy, a czwarty to będzie papieros, połączymy to pajęczyną i będą po tym chodzić pająki”. I tak sobie pracowaliśmy. Również moja mama, pochodząca z rodziny architektów, uczyła mnie rysunku, poświęcaliśmy dużo czasu na kreatywne zabawy. No i wreszcie, ja lubię takie malarstwo, w którym się bardzo dużo dzieje, jest mnóstwo szczególików, elementów, trochę jak u Bruegla. Na jego obrazach wszystko opowiada jakąś historię swoim wyglądem, zachowaniem. Urzeka mnie to, bo można na ten obraz spojrzeć szybko, ale jeśli ktoś ma ochotę, to może przy nim spędzić mnóstwo czasu i znaleźć coś dla siebie, detale, wartość intelektualną. Chciałem to mieć w swoich obrazach, dlatego jest w nich dużo szczegółów i elementów surrealistycznych, które zresztą pasują do architektury naszych miast, gdzie nie wszystko jest zrozumiałe.
Jak doszło do Pana współpracy z Poloniką?
– Współpracę wymyśliła Karolina Sałajczyk, pracownica instytutu, i zaproponowała to pani dyrektor, która na to przystała. Pomysł był taki, że skoro instytut jest tak wyspecjalizowaną jednostką, zajmującą się dziedzictwem kulturowym poza granicami kraju, co jednak dociera do wąskiego grona specjalistów, to warto porozumieć się z kimś, kto operuje w zakresie popkultury i pozwoli dotrzeć z tymi informacjami do szerszego grona odbiorców. Dlatego dokumentowałem swoje prace na Facebooku, opowiadałem o tym, co robię, zrobiliśmy prezentacje w warszawskiej Kinotece, a teraz jeździmy i opowiadamy o tym po całym świecie. Wszystkie informacje o miastach dostawałem od zespołu instytutu, niesamowitego w swoim fachu. Przed namalowaniem obrazu robiliśmy wielogodzinne spotkania, podczas których pokazywaliśmy sobie różne rzeczy, omawialiśmy kolejne tematy, drążyliśmy tematy, wykopywaliśmy kolejne historie. Po spotkaniu przygotowywałem rysunek koncepcyjny, instytut wnosił uwagi, i potem powstawał finalny obraz.
Skoro mowa o zgłębianych przez Pana i Instytut POLONIKA historii, to która z nich, zamknięta w Pana obrazach, jest Panu najbliższa?
– Tych fascynujących historii jest tutaj bardzo dużo, w zasadzie każdy budynek ma swoja historię. Pozwoliłem sobie na różne szaleństwa, jak we Lwowie, gdzie wszystko unosi się w jakichś chmurach, w polskim sercu to miasto ma szczególną pozycję. Podobnie jest z Wilnem, które płynie na okręcie przez zielone łąki. Jest jedna, jest taka historia z Rzymu, która mnie urzeka – jesteśmy przy kościele Quo Vadis, gdzie rozpoczyna się historia słynnej powieści Henryka Sienkiewicza. Wieść głosi, że do tego kościółka pisarz dotarł dzięki Siemiradzkiemu, słynnemu polskiemu artyście, który malował antyczne sceny w Rzymie. Nawiasem mówiąc, Siemiradzki był artystą drogim, zachowały się nawet takie listy, w których Siemiradzki proponuje rozłożenie zapłaty za obraz na raty… carowi.
Dochodzimy nieuchronnie do obrazu, na którym przedstawił Pan Chicago. Nasi czytelnicy go już znają, ale proszę opowiedzieć, jakie poloniki znajdują się na nim?
– Chicago zainspirowało mnie potężnymi budynkami ustawionymi wzdłuż majestatycznych ulic-kanionów, dlatego bardzo chciałem, żeby na obrazie znalazła się Michigan Avenue. Na obrazie również znalazł się budynek, w którym koncertował Paderewski. Na pierwszym planie znajduje się naturalnie moja ulubiona Cloud Gate, bo robi ona potężne wrażenie. Na moim obrazie Fasolka odbija rzeczywistość, którą namalowałem. Znajdziemy tutaj również pomnik Kościuszki i szereg ważnych dla Polski i Polonii kościołów, a także wieżę Romana Pucinskiego z lotniska O’Hare. Powyżej charakterystyczne, historyczne, chicagowskie wieżowce.
Czy teraz, po kilku dniach Pana drugiej wizyty w Chicago, dodałby Pan coś do swojego obrazu?
– Każda podróż przynosi nowe rozwiązania i pomysły i z pewnością mógłbym dodać coś do obrazu, ale przyznaję, że podczas mojej pierwszej podróży miasto zrobiło na mnie tak silne wrażenie i tak mocno jego obraz i klimat wryły się w moim sercu i głowie, że patrząc na te akwarele, czuję się spełniony. Nie, nie chciałbym go zmieniać.
Ma Pan wśród obrazów dla POLONIKI swój ulubiony?
– Bardzo trudno wybrać, bo każdemu poświęciłem dużo czasu i są to obrazy różne. Jest kilka takich, które lubię szczególnie. Bez kokieterii mogę powiedzieć, że Chicago jest w jakiś sposób szczególne – to był pierwszy obraz z serii, jest w nim jakaś brawura. Lubię również Wilno, ale obrazem, który jest dla mnie najciekawszy i on zostanie ze mną, jest Petersburg. A to dlatego, że ta właśnie akwarela potwierdza, że każde miasto ma swoje kolory. Zupełnie inną tonację ma Paryż czy Londyn, inne Wilno, a inne – chłodny Petersburg. I to właśnie miasto pchnęło mnie do zastosowania kolorów, których nigdy nie używałem, z jednej strony złote kopuły, a z drugiej chłodne barwy.
Wiem, że tak samo, jak rozkochany jest Pan w architekturze i akwareli, jest Pan również rozkochany w muralach i jest Pan twórcą, którego murale w Warszawie są już znane. Czy może Pan wybrać jeden mural i o nim opowiedzieć? Chciałabym, żeby nasi czytelnicy mogli poczytać o tej części Pana działalności i sztuki, która dosłownie wychodzi na ulice.
– Murale to jest coś takiego, co mnie dosłownie rozpala. To jest coś fantastycznego, że sztuka może być elementem przestrzeni miejskiej. Przy okazji pracy nad jednym z murali przeprowadzono badanie, okazało się że na mural pada kilkadziesiąt tysięcy spojrzeń dziennie. Dla artysty to jest niesamowita sprawa, żeby mieć taki kontakt ze swoimi odbiorcami. Największy mural, jaki powstał z mojego projektu, ma ponad 60 m wysokości i jest zrealizowany farbami, które rozkładają tlenki azotu. Tym samym oczyszczają atmosferę, mural ma wydajność 60 drzew, więc jest to dobra robota dla społeczności.
Murale są wspaniałą sposobnością, żeby opowiadać różne historie. Zwłaszcza, że dzięki zleceniom Polskiej Organizacji Turystycznej i Instytutu POLONIKA, zacząłem pełnić taką rolę opowiadacza o Polsce w świecie. To jest dla mnie niezwykle satysfakcjonujące. To jest piękny i szczególny walor mojej pracy, że mogę opowiadać o Polsce w świecie w ciepły, dobry i kolorowy sposób.
Gdzie na świecie chciałby Pan zobaczyć swój mural?
– Wszędzie. Mam nadzieje, że jest na to szansa również w Chicago.
Dziękuję za rozmowę.
Tekst i zdjęcia:
Katarzyna Korza[email protected]