Zapowiedziane przez Liz Truss ustąpienie z urzędu premiera Wielkiej Brytanii sprawiło, że Partia Konserwatywna po raz drugi w ciągu czterech miesięcy musi wybierać nowego lidera. Teraz będzie to jeszcze trudniejsze niż latem, bo limit błędów konserwatyści już wyczerpali.
Najpilniejszym zadaniem nowego lidera będzie zjednoczenie skłóconej i rozbitej wewnętrznie partii, bo tylko w ten sposób może ona próbować nadrobić potężną sondażową stratę do opozycji, ale niewielu jest potencjalnych kandydatów, którzy mogliby to zrobić, a zarazem mają realne szanse na zwycięstwo.
Kandydatów z realnymi szansami na wygraną w ogóle nie jest wielu, bo aby przyspieszyć wybór lidera, kierownictwo partii ustaliło bardzo wysoki próg wejścia do wyborów - chętni posłowie muszą do poniedziałku uzyskać poparcie co najmniej 100 kolegów klubowych, co oznacza, że w pierwszej turze głosowania wezmą udział maksymalnie trzy osoby. Ten wymóg już zniechęcił kilka osób, o których tuż po rezygnacji Truss spekulowano, że mogą spróbować swoich szans.
Do tej pory jeszcze nikt oficjalne nie ogłosił, że będzie ubiegał się o przywództwo, ale jest kilka osób, które niemal na pewno to zrobią, w tym troje potencjalnych faworytów. Wyraźnym faworytem bukmacherów jest były minister finansów Rishi Sunak, który latem w decydującej turze - w głosowaniu wszystkich członków partii - przegrał z Truss. Na jego korzyść działa to, że jeszcze latem ostrzegał, iż program gospodarczy Truss jest fantazją, a wydarzenia ostatnich czterech tygodni to potwierdziły. Ale Sunak jako jedna ze stron dość ostrej walki latem raczej nie jest kandydatem, który mógłby zjednoczyć partię.
Taką osobą prędzej byłaby Penny Mordaunt, obecna liderka Izby Gmin, która latem w partyjnych wyborach zajęła trzecie miejsce, a zastępując w poniedziałek Truss podczas debaty parlamentarnej, wypadła co najmniej dobrze. Jednak o ile Sunak może być niemal pewien, że pokona wymagany próg wejścia do wyborów, to w przypadku Mordaunt nie jest to oczywiste.
Kandydatem jednoczącym konserwatystów z pewnością byłby minister obrony Ben Wallace, który od kilku miesięcy niezmiennie jest najlepiej ocenianym członkiem rządu - być może jest nawet jedynym ministrem dobrze ocenianym nie tylko przez wyborców konserwatystów, ale także przez całą opinię publiczną. Problem w tym, że Wallace już dwa razy zadeklarował, że woli kierować ministerstwem obrony niż być premierem. Pierwszy raz powiedział to latem, gdy sondaże wskazywały, że jeśli wystartuje, wygra, a drugi raz - na początku tego tygodnia. Nie można wykluczyć, że jeszcze zmieni zdanie, ale biorąc pod uwagę krótki czas na uzyskanie wymaganego poparcia, mógłby z tym nie zdążyć.
Na powrót do władzy ochotę ma poprzednik Liz Truss, Boris Johnson, i jego prawdopodobny start w wyścigu powoduje, że jego wynik stanie się trudny do przewidzenia. Johnson jest jednak postacią, która jeszcze bardziej podzieli konserwatystów zamiast ich zjednoczyć. W czerwcu w partyjnym głosowaniu za jego odwołaniem opowiedziało się aż 148 posłów, ale zarazem wciąż ma wystarczająco dużo zwolenników, by prawdopodobnie uzyskać poparcie 100 osób. Jeśli tak się stanie i Johnson przejdzie do finałowej dwójki kandydatów, to będzie miał spore szanse na powrót na Downing Street, bo jak pokazują sondaże przeprowadzone wśród członków Partii Konserwatywnej - a to oni będą wybierać w ostatniej turze - Johnson w bezpośrednim pojedynku wygrywa i z Sunakiem, i z Mordaunt.
Wprawdzie Johnson, odchodząc ze stanowiska, sugerował, że jeszcze powróci, ale nikt zapewne nie przypuszczał, że może stać się to tak szybko. Taki powrót budziłby przy tym sporo kontrowersji i trudno przewidzieć, czy konserwatystom by to pomogło. To Johnson poprowadził partię do zdecydowanego zwycięstwa wyborczego w 2019 r., ale też jego zły styl rządzenia sprawił, że wyborcy zaczęli się od niej odwracać. Johnson ma większą niż ktokolwiek z jego potencjalnych rywali umiejętność docierania do osób, które nie są zdeklarowanymi wyborcami konserwatystów, ale niektórych innych wyborców będzie skutecznie odstręczać.
Swój udział w wyścigu o przywództwo sugerują też Suella Braverman, która zrezygnowała w środę z kierowania ministerstwem spraw wewnętrznych, i minister handlu międzynarodowego Kemi Badenoch. Obie startowały w poprzednich wyborach, w których uzyskały wyniki lepsze od spodziewanych, co zaowocowało m.in. nominacjami ministerialnymi. Obie reprezentują jednak prawe skrzydło partii i biorąc pod uwagę wysoki próg wejścia do wyborów, nie ma szans, by obie go przekroczyły. A jeśli któraś z nich się nie wycofa, zapewne żadna nie przekroczy wymaganego progu. I Braverman, i Badenoch są popularne wśród szeregowych członków partii, tym niemniej jest raczej mało prawdopodobne, by któraś z nich nie tyko zakwalifikowała się do wyścigu, ale też do finałowej dwójki.
Wśród potencjalnych chętnych do startu w wyborach wymieniany jest też Brandon Lewis, który obecnie jest ministrem sprawiedliwości i miałby być kandydatem łączącym wszystkie skłócone frakcje. Znikome są jednak szanse na to, że uzyska wymagane poparcie, a tym bardziej, że okaże się osobą, która odwróci katastrofalne dla konserwatystów sondaże.
Nowy lider Partii Konserwatywnej ma zostać wyłoniony w piątek 28 października, chyba że okaże się, iż wymagany próg poparcia przekroczy tylko jedna osoba i wtedy nazwisko nowego lidera partii, a zarazem premiera, znane będzie już w poniedziałek. Ten drugi scenariusz jest jednak mniej prawdopodobny.
Choć wszystkie partie opozycyjne wzywają do natychmiastowego przeprowadzenia wyborów do Izby Gmin, wskazując, że będzie to już drugi kolejny premier wyłoniony tylko przez członków Partii Konserwatywnej, bez osobistego mandatu przyznanego przez cały elektorat, wybory są mało prawdopodobne. Konserwatyści wciąż mają bezpieczną większość w Izbie Gmin, która - o ile skupią się wokół nowego premiera - pozwoli im na skuteczne rządy, a ogłaszanie wyborów w obecnej sytuacji nie jest im na rękę, gdyż najprawdopodobniej zakończyłyby się najgorszym wynikiem w całej historii partii. Według ostatnich sondaży konserwatystów popiera nieco ponad 20 proc. ankietowanych, podczas gdy opozycyjną Partię Pracy - ponad 50 proc.
Najpóźniejszym możliwym terminem, w którym muszą się odbyć wybory do Izby Gmin, jest styczeń 2025 r., choć bardziej realne jest, że zostałyby przeprowadzone jesienią 2024 r. To oznacza, że nowy premier będzie mieć jeszcze dwa lata na to, by spróbować odwrócić sytuację. Na razie trudno sobie jednak wyobrazić, by następne wybory, niezależnie od tego, kiedy się odbędą, zakończyły się wynikiem innym niż wygrana Partii Pracy.
Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)