REKLAMA

REKLAMA

0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaPublicystykaZdążyć przed Armageddonem

Zdążyć przed Armageddonem

-

Gdy zbliżał się rok tysięczny, kronikarze tamtych czasów odnotowali ogromny wzrost nawróceń, powszechnych aktów skruchy, rozdawnictwa majątków i jałmużn. A także pojawienie się sekt religijnych i… czarownic. Ludzie oczekiwali końca świata i żarliwie się modlili, kajając się za swoje grzechy, oczekując prawdziwego pandemonium. W kolejnym tysiącleciu nic takiego już nie miało miejsca. Najwyraźniej ludzkość zhardziała pewna swojej przewagi nad naturą.

Ale drugi rok Trzeciego Tysiąclecia uświadomił jak kruchą jest ta “pewność” – 11 września 2001 roku dotarła do ludzi informacja, że na widownię dziejów wkroczył terroryzm. Wówczas w ludzkim genomie obudził się gen strachu i grozy, który umożliwił rodzajowi ludzkiemu m. in. trwanie i przetrwanie, unikając zadania sobie ciosu ostatecznego własnymi rękoma.
Ale przecież cios może przyjść z zewnątrz, z kosmicznych odchłani, a Ziemia takich ciosów przeżyła w przeszłości już parę, kiedy jeszcze nawet nie urodził się człowiek, ale istniało życie jako takie w swoich pierwotnych kształtach. Było ono poddane eksterminacji gatunków, które się nie ostały zagładzie, jaką przyniósł im wszechświat.

Nie wiem jeszcze z całą pewnością czy człowiek posiada w swoim genomie gen strachu i grozy, gdyż do dzisiaj trwa ciągle katalogowanie genów i tego, który z nich i za co jest odpowiedzialny. Ale skoro odkryty został gen wojny, to i zatem istnieć musi jego przeciwieństwo. One dopiero wspólnie ustaliły kierunek rozwojowy gatunku ludzkiego. Ludźmi na ogół kierują trzy przemożne instynkty: zawłaszczania, bojaźni przed nieznanym i ciekawość. Z genem śmierci człowiek oswoił się już, a w każdym razie daje sobie wytłumaczyć, że z biologicznego punktu widzenia wszystko przemija, i co się urodziło – musi umrzeć, ale – przypuszczają tylko – z genem strachu jeszcze się nie oswoiliśmy, chociaż wiemy, co to znaczy, “odwaga” i “tchórzostwo”, “bohaterstwo” i “strach”. Są one zresztą traktowane relatywistycznie, skoro nimi kieruje naczelna wola przeżycia za wszelką cenę, ponadto to, co jedni traktują jako heroizm, inni – przeciwnie – klasyfikują jako przejaw głupoty.

Wszystko przemija i my też przeminiemy
Właśnie ta świadomość powoduje, że we wszystkich kategoriach swego człowieczeństwa człowiek nie tyle “boi się” swego własnego kresu, bo jako gatunek, wydaje się być niezniszczalny i nieśmiertelny w kolejnych egzemplarzach potomków, co przede wszystkim niespodziewanego końca świata i przeminięcia właśnie swojego gatunku wraz z innymi gatunkami, które istnieją na Ziemi. Boi się wszechogarniającego kataklizmu. Teoretycznie taki “koniec” człowiek sam może dzisiaj sprowadzić, bo posiada obecnie możliwość rozpylenia całego globu i tego co na nim “istnieje” w przestrzeni kosmicznej w przypadku konfliktu termojądrowego.

Ale tylko teoretycznie, bo nikt tego – rzecz jasna – nie spóbował i chyba nie spróbuje, co daj Boże, Amen. Jednak nad naszymi głowami wisi taka ewentualność z powodu istnienia czynników niezależnych od woli człowieka, a w pełni uniwersalnych, bo Wszechświat wcale nie jest polem ładu i bezpieczeństwa, na którym wszystko jest na swoim miejscu, lecz polem bilardowym – toczy się tu nieustanna walka, wpadanie na siebie, potrącanie, rykoszetowanie i rozbijanie się elementów tej całej “układanki”.

Ostatnio, pod wpływem badań podjętych przez wiele nauk przyrodniczych, w tym także paleontologię, coraz powszechniejsze jest przekonanie, że w przyszłości nasz “spokojny świat” wcale nie tył takim i przeżył dramatyczne zwroty i upadki życia organicznego jeszcze na długo przed tym – nim pojawił się na nim człowiek – istota rozumna. Wyrazem tego jest wyeliminowanie gadów z łańcucha ewolucji i zajęcie ich miesca przez ssaki przed około 65 milionami lat. Żywe istoty stałocieplne poradziły sobie lepiej w tamtejszych warunkach bytowania niż gady, co stworzyło ostatecznie drogę prymatom, z których wyodrębnił się nasz pra-pra-potomek – człowiek.

Jednocześnie towarzyszyła temu świadomość jak nieskończenie przypadkowym zjawiskiem jest sam człowiek i to, że dzisiaj możemy nazywać się najwyższym stadium organizacji świata ożywionego. Bo, istnieje tyle zagrożeń i niebezpieczeństw zarówno naszego chowu, jak i obcego, pochodzących z pięknego, acz niezwykle groźnego Wszechświata.

Czy jesteśmy pierwszą cywilizacją?
Wielokrotnie piszący podobne teksty podnosili, że dla nich najbardziej zdumiewającą kwestią jest to, iż cywilizacja ludzka, szacowana gdzieś na czterdzieści-pięćdziesiąt tysięcy lat, a już na pewno na 5-6 tysięcy, potrafiła tak rozwinąć się w tym czasie, że zaczyna dziś zastanawiać się nad podróżami planetarnymi, galaktycznymi i międzygalaktycznymi. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy ludzie zaczynają rozumieć pojęcia czasu i przestrzeni, gdy pojmują, że są zaledwie “drobiną pyłu Wszechświata”, i że naprawdę są dziećmi ślepego trafu i nieprawdopodobnego wręcz zbiegu przypadków, które niemożliwe uczyniły wykonalnym.

Te rozważania kosmogeniczne i kosmologiczne wielu z nich doprowadziły do wniosku, że konieczna była praprzyczyna, czyli Bóg, żeby to wszystko mogło mieć miejsce. Nie wdaję się tutaj w przedstawienie własnego punktu widzenia na pochodzenie człowieka i cel jakiemu służy jego istnienie. Po prostu, rejestruję, iż człowiek gubi się w przypuszczeniach i domysłach w tej materii. Po to, by dodać do nich jeszcze jedną wątpliwość, czy aby nasza cywilizacja jest rzeczywiście pierwsza i jedyna, czy też poprzedzały ją inne, o których ślad zaginął, bo zniknęły zmiażdżone w pył wobec powstania warunków nieprzewidywalnych przez naszych poprzedników. Być może wiedzieli o nich coś więcej, albo i nie. Wystarczy powiedzieć tu tylko jedno słowo: “potop”, by uświadomić sobie, że to nieszczęście znalazło swoje odbicie we wszystkich kulturach, rasach i ludach świata zasiedlających każdy z kontynentów.

A więc mogło istotnie mieć swe miejsce w historii ludzkości, choć niektórzy umiejscawiają je jedynie w “gniewie Bożym”, ale może ów “gniew’’ miał zupełnie inne, obiektywne odniesienia, np. w katastrofie, którą doświadczyła Ziemia. Po niej dość długo musiała ‘‘zbierać się’’ z upadku cała cywilizacja.
Człowiekowi zresztą zawsze groziły żywioły, a ten akurat był na kosmiczną skalę spowodowaną upadkiem planetoidy, (jest ich z najbliższym otoczeniu Ziemi około 100 tysięcy, tylko zapisanych w katalogach o rozmiarach co najmniej 1 kilometra). Jedną z takich planetoid, która upadła w pobliżu meksykańskiego półwyspu Yukatan posądza się o spowodowanie zimy termonuklearnej i o zagładę “królestwa gadów”.

A przecież podobnych do tego “ciosów” mogła Ziemia otrzymać jeszcze kilka w odległej przeszłości, co potwierdzają “dziury’’ w Ziemi tzw. astroblemy, a jeden z tych ciosów “wyrzeźbił” zatokę Hudsona w Ameryce Północnej, czy stosunkowo niedawne uderzenie, sprzed kilkudziecięciu zaledwie tysięcy lat, na pustyni w Arizonie.

Ile takich zderzeń było, napawdę nie wiadomo, gdyż powierzchnię naszego globu prawie w całości pokrywają oceany i morza. Znacznie więc częściej ciała niebieskie wpadały właśnie tutaj, aniżeli na stały ląd. Proporcja jest jasna 1:5 na korzysć wód. Wystarczy zresztą nawet gołym okiem spojrzeć na “rozoraną” twarz naszego satelity, Księżyca, aby zrozumieć, że zagrożenie jest realne i nie wolno zaliczać go jedynie do czarnych, podstępnych bajań o “karze”, (o jej terminie (ostatnio przesunięto ten termin na 26 grudnia 2012 roku), bo w tym momencie kończy się —rzekomo — kalendarz Majów i o reminiscencjach tej kosmicznej katastrofy jedynie o skutkach lokalnych (wszak widzieliśmy upadek planetoidy Schumacher-Levy na Jowisza, której uderzenie było tak potężne, że przyrównano je do jednoczesnego wybuchu 100 tys. bomb atomowych, a planeta-gigant zatrzęsła się w swoich szwach, nawet — jak mówią niektórzy naukowcy — nieco zmieniła swoją orbitę.

Możemy się jedynie zastanawiać nad tym, jakie to Ziemia ma szczęście, że jest dopiero trzecią z rzędu planetą w naszym Systemie Słonecznym i — w jakimś sensie — jest “schowana” przed aseroidami-killerami za inne planety, a nawet za własnego satelitę.

Wystarczy tu przypomnieć Czytelnikom, że w 1987 roku, Ziemia była “o włos” od katastrofy, i to, żeby było śmieszniej, olbrzymia planetoida przybyła z Kosmosu, przeszła po kursie kolizyjnym, prawie stycznym z naszą orbitą, zaledwie w odległości 400 tys. kilometrów, z szybkością 50 tys. kilometrów/sek., a jej przejście zaobserwowali astromowie dopiero wtedy, gdy już się oddalała od nas. Jest więc tak, że globalna zagłada wisi nam nad głowami!

Musimy więc żyć ze świadomością tego, ale jednocześnie, co przypisać możemy rozwojowi intelektualnemu i naturalnym skłonnościom do zabezpieczania się przed “niespodziankami”, jakie zagrażają nam z bezdroży kosmosu w celowy, w świadomy sposób.

Nie jestśmy już dzisiaj tak bezbronni, jakby się to mogło wydawać wizjom katastrofistów. Narazie obserwujemy przestrzeń — tysiące oczu astronomów są nie tylko po to, by odkrywać nowe układy, gwiazdy i planety, ale również dlatego, żeby się zabezpieczyć przed owymi ciosami zadawanymi nagle, bez ostrzeżenia. Badają trajektorie lotów stabilnych i niestabilnych ciał niebieskich, a także celują urządzenia i instrumenty na wszelkie ewentualne zagrożenia nadbiegające z Kosmosu. Przy-puszczam, że sytuacja taka, jaka miała miejsce w 1987 roku nie powtórzy się już więcej. Radioteleskopy, satelity i urządzenia badawcze montowane w przestrzeni okołoziemskiej, w tym również Międzynarodowa Stacja Badawcza czujnie obserwują to wszystko, co dzieje się nie tylko na rubieżach Wszechświata, ale także blisko Ziemi i Układu Planetarnego naszego Słońca. Śledzą przede wszystkim uważnie “mamuty” naszego układu, czyli planetoidy, ich drogi i wzajemne wpływy czynników grawitacyjnych na ich zachowanie.

Obecnie naukowcy badają materię z wczesnego okresu formowania i istnienia Układu Słonecznego. Na Ziemię powóciła sonda “Stardust”, niosąc na swym pokładzie próbkę pyłów z komety Wild-2. Dzięki tej misji mamy okazję zbadania w laboratoriach składu obiektu spoza orbity Marsa, tzn. czy te obiekty są formą “ulewania się” materii podczas formowania się naszego Układu Planetarnego i “zamrażania” ich w temperaturach bliskiej zeru bezwzględnemu w skali Kelvina? Przy okazji tej misji, dowiedzielismy się o wiele więcej o składzie komet, gdyż są one przeważnie uformowane wokół jądra komety (pierwsze takie badanie było przeprowadzone w komecie Halleya podczas jej przelotu okresowego wokół Ziemi, dzięki czemu dowiedzieliśmy się, że jej jądro ma kształt fistaszka i najprawdopodniej rozpadłoby się, gdyby kometa “zawadziła” o atmosferę ziemską, co jej nie grozi, gdyż ma orbitę całkowicie stabilną i regularnie przemierza swoim szlakiem Układ Słoneczny), ale również dowiedzielismy się, że komety są statkami rozmaitych “brudów kosmosu” i działają jak prawdziwe “odkurzacze przestrzeni”, przyciągając na swoją powierzchnię pyły, zabłąkane, samotne atomy i cząstki.

Zgoła inne są planetoidy zbudowane z jednorodnej materii. Przeważnie są skaliste, takie prawdziwe “bambulce” kosmosu poruszające sę bezszelestnie i bardzo szybko, niekiedy z prędkością podświetlną (nawet do 250 tys. kilometrów/sek., gdyż korzystają w tym względzie z “przyspieszeń” udzielanych im przez inne ciała niebieskie, będąc przez nie popychane niemal akcelatorycznie!

To one właśne stanowią największe zagrożenie dla Ziemi, bo tu trudno mówić o ewentualnym rozpadzie ich w atmosferze ziemskiej, raczej gruchnęłyby one z całym impetem o jej powierzchnię, wyzwalając energię równą setkom tysięcy bomb atomowych i powodując nastanie na Ziemi zimy nuklearnej. Ona to odcięłaby naszą planetę od życiodajnych promieni słonecznych po podniesieniu się pyłów i dymów, powodując wygaśnięcie wszelkiego życia.

Nic więc przeto dziwnego, że zainteresowanie planetoidami jest coraz większe, gdyż jest ich na tyle dużo, iż wystarczyłoby “rozchwianie” trajektorii jednej z nich, by stała się ową straszliwą Nemezis dla Ziemi i dla całej cywilizacji ludzkiej.

Lądowisko na Erosie
Nie tylko filmowcy, zwolennicy katastrofizmu, sięgnęli po temat upadku planetoidy czy komety na Ziemię, ale wręcz zainspirował on naukowców do uważnego prześledzenia ciał niebieskich o długości większej niż 10 km i średnicy jednego km (longitude i latitude line). Okazało się, że jest ich kilka tysięcy w najbliższym otoczeniu Ziemi, przeważnie zgrupowanych w pasie poza orbitą Marsa i na krańcach Układu Słonecznego, w pasie van Kuipera poza orbitą Neptuna i Plutona (bo tych obiektów jest znacznie więcej, jeśli wzięłoby się pod uwagę ciała nieco mniejsze niż wyznaczone tu proporcje, ponad sto tysięcy asteroidów wielkości boiska piłkarskiego, które w przypadku uderzenia naszej planety spowodowałyby kataklizm na przerażającą skalę). A eksperci twierdzą, że nawet wejście “małej” asteroidy jest tylko kwestią czasu, jeśli uderzenie w Arizonie datowane jest na 50 tys. lat, zaś od tego momentu nie zarejestrowano w dziejach cywilizacji w czasach przed Chrystusem podobnie wielkiego wydarzenia, chociaż niekiedy mówi się, że przyczyną Potopu był upadek ogromnego ciała niebieskiego do Oceanu Atlantyckiego. O wiele mniejszy kataklizm miał miejsce w okolicach Morza Egejskiego, powodując upadek kultury minojskiej, gdyż zalaną została falą tsunami wyspa Kreta, czym obciąża się “zaledwie” duży meteoryt. Do wydarzeń niezwykłych w dziejach Ziemi należy także upadek Bolidu Tunguskiego na Syberię na początku XX wieku.

Wszystko to spowodowało, że — spodziewając się najgorszego — naukowcy zaczęli wysyłać sondy w rozmaite strony, by zorientować się w tym “co nam wisi nad głowami”, traktując temat jak najbardziej poważnie. I osiągnęli już pierwsze sukcesy w badaniu “bliskich” planetoid, choć ta “bliskość” oznacza miliony przecież kilometrów odległosci!

Oto amerykańska sonda NEAR Shoemaker wylądowała na powierzchni asteroidy Eros oddalonej od nas o 270 milionów kilometrów i to bez zakłóceń — (NEAR jest skrótem z języka angielskiego Near Earth Asteroid Rendevous, czyli spotkanie z bliską Ziemi Asteroidą).

Sonda miała najpierw sfotografować z orbity planetoidy jej powierzchnię, a następnie miękko wylądować na niej. Zadanie to wykonała bezbłędnie, co daje się jedynie przyrównać do nawleczenia igły w głębokich ciemnościach. Ma to wielkie znaczenie, gdy chodzi o wylądowanie na innych planetoidach w przyszłości, Niekiedy po tym wyczynie można wykonać prace badawcze (chociaż już dzisiaj sporo wiadomo o tych “mamutach” przestrzeni z początków naszego Układu Słonecznego), ale wykonać na niej określone prace, które np. spowodują rozpad planetoidy, lub zmianę jej orbity, o czym w przyszłości napiszę osobny artykuł.

Eros ma kształt nieregularnej bryły, która daje 429,000 metrów kubicznych, co — w przypadku uderzenia o Ziemię mogłoby ją po prostu rozłupać. Nie jest też wykluczone, iż stanowi część planety, Faeton, która istniała między Marsem a Jowiszem w odległych czasach początków naszego Układu, a rozpadła się po zderzeniu z planetą-przybyszem, Mardukiem. Jest to jednak wyłącznie hipoteza, ale dość śmiała, bowiem opiera się o matematyczne wyliczenia, z których wynika, że między czwartą a piątą planetą Systemu musiało “coś” być. Zainteresowanych odsyłam do książki Johannesa von Buttlera “Planeta Adama”. Tak czy inaczej, na podstawie znanych nam wszystkich faktów, wydaje mi się, że ludzkości uda się uniknąć ZAGŁADY i zdążymy przed legendarnym Armageddonem!
Leszek A. Lechowicz

REKLAMA

2091103959 views
Poprzedni artykuł
Następny artykuł

REKLAMA

2091104258 views

REKLAMA

2092900717 views

REKLAMA

2091104539 views

Umysł rozszerzony

Wielkanocny napad

Mieszkanie dla Phila

Dzieci tyranów

Kanał śmierci

REKLAMA

2091104685 views

REKLAMA

2091104829 views