W roku bieżącym mija 60. rocznica przybycia polskich dzieci do Nowej Zelandii. Dziś mają już one blisko siedemdziesiąt i więcej lat. Na ich temat pisała swą pracę doktorską Teresa Sawicka z Uniwersytetu Victoria w Wellington. Dzieci te opowiadała mi wraz ze swoimi opiekunami przybyły do Nowej Zelandii na czas trwania II wojny światowej a następnie wrócić miały do swej ojczyzny. Tak się jednak nie stało. Polska znalazła się w strefie wpływów sowieckich i dzieci zostały w Nowej Zelandii na stałe.
Wszystkie pochodziły z Kresów Wschodnich wcielonych do Rosji sowieckiej i wywiezionych następnie w głąb republik azjatyckich. Tam wiele z nich straciło swoich rodziców i opiekunów. Potem od roku 1942 przebywały w Persji dlatego nazywane były często w Nowej Zelandii "dziećmi perskimi".
Stało się tak na mocy porozumienia rządów: polskiego na emigracji oraz nowozelandzkiego, który zaprosił je do nas w roku 1944 na pobyt czasowy.
Ich podróż została jednak przerwana i zakończyła się tu na Antypodach.
Moje spotkania z dziećmi perskimi rozpoczęłam od rozmów z rodakami, którzy podobnie jak mój ojciec osiedlili się tu po II wojnie światowej. Chciałam zrozumieć ich sposób myślenia. Zdawałam sobie doskonale sprawę z faktu, że Polacy, którzy zamieszkali w Nowej Zelandii pozbawieni zostali wszystkiego co nazywa się więzami rodzinnymi i tradycją narodową. Zastanawiałam się też, jak ci ludzie mogli przetrwać psychicznie, umysłowo i kulturowo sowieckie zesłanie zatrzymując jedynie w pamięci kilka najgorszych fragmentów i starając się wreszcie odpowiedzieć na pytanie dlaczego?
Moja praca nie dotyczyła samej ich podróży z Polski przez Rosję Sowiecką i Persję do Nowej Zelandii, lecz ich wszelkich odczuć związanych z osiedleniem się na Antypodach.
Moje prace badawcze rozpoczęłam dokładnie w roku 1977. Wszystko zaczęło się od telefonu do nauczyciela języka polskiego pracującego w szkole sobotniej w Domu Polskim w Auckland prowadzonej dla dzieci mających polskich rodziców.
Domem Polskim i szkołą sobotnią zarządzało Stowarzyszenie Polaków w Nowej Zelandii. Praca nauczyciela wbrew pozorom nie była wcale łatwa. Dzieciom brakowało często motywacji. Woleli jak ich nowozelandzcy koledzy grać w sobotę w piłkę albo pływać w oceanie. Nic więc dziwnego, że jedni przeszkadzali a inni nie mogli się skupić. Poza tym uczenie się kultury i języka od jednego tylko belfra pod silną zresztą presją rodziców nie zawsze doprowadzało do zauroczenia kulturą polską. Nie był to oczywiście wyłączny problem naszych emigrantów. W podobnej sytuacji były także inne grupy etniczne, które także chciały na siłę niejako wychować swoje dzieci urodzone już w Nowej Zelandii w miłości i szacunku do swojej starej ojczyzny.
Poza polską szkołą był jeszcze polski kościół. Msze w Auckland odprawiał raz w miesiącu polski ksiądz z Wellington. Po mszy zaś Polacy zatrzymywali się pod kościołem i rozmawiali, sprzedawali polskie czasopisma, wymieniali doświadczenia i najnowsze informacje z kraju.
Czasami organizowany był także w Domu Polskim uroczysty obiad czy rocznicowa akademia składająca się z odczytu, deklamacji patriotycznych wierszy i wreszcie tańców narodowych. Najbardziej uroczyście obchodzono święta 3 maja, 15 sierpnia i 11 listopada. W kilku takich akademiach brałam udział osobiście prezentując historię Polski.
Gościliśmy też czasami grupę artystów polskich lub jakiś zespół młodzieżowy z Wellington. Były wreszcie wspólne wyjazdy i wakacje oraz okolicznościowe spotkania weekendowe. Tak wyglądało nasze życie klubowe.
Uczestniczyłam w tym życiu razem z moją rodziną ojcem urodzonym na Kresach Wschodnich, matką Angielką oraz rodzeństwem: siostrą i bratem. Potem zaczęłam czytać wszystko co zostało opublikowane o Polakach w Nowej Zelandii.
Nasi rodacy tu mieszkający nie stanowili jednak nigdy czystej grupy etnicznej w sensie enklawy etnicznej zamkniętej dla innych. Uczestniczyli bowiem w codziennym życiu politycznym, socjalnym i ekonomicznym nowej ojczyzny.
Badając Polaków w Nowej Zelandii musiałam znaleźć kilka ich wyróżników w stosunku do tutejszego społeczeństwa. Najbardziej rzucającymi się w oczy były postawy antykomunistyczne i antysowieckie. Można to było wyczuć przy każdej niemal rozmowie. Bojkotowali więc ambasadę PRL w Wellington nie odwiedzając jej programowo oraz zabraniali korzystania z jakichkolwiek podręczników szkolnych czy innych pomocy naukowych wydanych w PRL. Znając jednak historię "dzieci perskich" oraz ich sowieckie doświadczenia dziwić się nikomu nie było można.
Najchętniej też członkowie Stowarzyszenia Polaków dyskutowali zazwyczaj o Katyniu, Monte Cassino, Powstaniu Warszawskim i utracie przez Polskę jej wschodnich terenów z Wilnem, Lwowem i Grodnem. Wszystkie te rozmowy prowadzone na ten temat miały zawsze bardzo emocjonalny charakter.
Polska kultura przejawiała się w rozmowach i wspomnieniach naszych rodaków. Brakowało jednak wśród nas ludzi, którzy mogliby zająć się szukaniem odpowiedzi na tak postawione pytania. Może właśnie dlatego zdecydowałam się na dalsze badania.
Podjęłam też decyzję o potrzebie wyjazdu do Polski na roczne studia i w sierpniu 1978 roku wraz ze swoim mężem znalazłam się w Krakowie w Instytucie Badań Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego na kursie języka i kultury polskiej.
Pobyt w Polsce dał mi okazję do lepszego jeszcze poznania Krakowa, codziennego chodzenia na zakupy, do kina i teatru czy wreszcie na koncerty muzyczne. Niestety na samym początku pobytu w Krakowie zmarł mój mąż i musiałam wracać z jego ciałem do Nowej Zelandii. W ten sposób moja podróż została przerwana.
Do Polski wróciłam ponownie dzięki pomocy przyjaciół dopiero w styczniu 1979 roku i byłam tam do września 1979. Był to dla mnie niezwykle trudny okres, ale może właśnie dlatego jeszcze lepiej poznałam Polaków i Polskę.
Z Polski pojechałam jeszcze na Sorbonę. Chciałam w Paryżu studiować język francuski. Moi dziadkowie ze strony ojca pochodzili ze wschodniej Polski dziś republika białoruska a następnie w poszukiwaniu pracy wyjechali właśnie do Francji. W Polsce został jedynie mój ojciec, który po wybuchu II wojny światowej, jak wielu innych Polaków, został wywieziony w głąb Rosji sowieckiej.
Z Paryża raz jeszcze via Polska wróciłam do Nowej Zelandii w listopadzie 1980 roku. Rozpoczęłam wówczas dokładną analizę wszystkiego, co wcześniej się wydarzyło. Wówczas też zdecydowałam ostatecznie, że moje badania dotyczyć będą "dzieci perskich", które znalazły się w Nowej Zelandii jako jedne z wielu polskich emigrantów II wojny światowej.
W Nowej Zelandii każdy od dawna wie, że jego przodkowie przybyli tu z Europy czy Azji. Pierwsi jednak zjawili się tu Maorysi potem zaś inni a w ich liczbie także i Polacy.
Podróż polskich dzieci do Nowej Zelandii rozpoczęła się z chwilą wybuchu II wojny światowej. Fizycznie podróż ta rozpoczęła się w roku 1939 po inwazji sowieckiej na Polskę w wersji zaś sowieckiej po uwolnieniu spod panowania polskiego zachodniej Ukrainy i Białorusi. W praktyce jednak chodziło Rosji o zajęcie i podporządkowanie sobie wszystkich sąsiednich republik.
Moja praca polegać miała na odtworzeniu życia codziennego w obozie w Pahiatua położonego ponad sto km na północ od stołecznego Wellington, w którym przebywało ponad 700 dzieci i 105 dorosłych.
W obozie, jak w życiu, bywało różnie. Zazwyczaj była to obustronna współpraca. Zdarzały się jednak i konflikty. W Pahiatua współpracowały ze sobą dwie różne grupy ludzi pochodzące z tak odległych od siebie kultur.
Polacy, którzy po "wyzwoleniu" kraju przez wojska sowieckie zmuszeni zostali pozostać na stałe w Nowej Zelandii nie czuli się tu początkowo najlepiej. Szok kulturowy zrobił swoje. Nowozelandczycy rozmawiający po angielsku i należący przeważnie do kościoła anglikańskiego czy prezbiteriańskiego zdecydowanie różnili się od Polaków. Byli poza tym u siebie. Mogli krytykować siebie i innych. Polakom tego robić nie wypadało. Myślami byli ponadto ciągle w Europie i Polsce. Nową ojczyzną aż tak mocno się nie interesowali.
O Polakach pisano wówczas dużo. Dwie lokalne gazety pisały o "dzieciach perskich" jako o pokrzywdzonych przez hitleryzm i II wojnę światową.
Ważne jest jednak, że o Polakach pisali z życzliwością i sympatią. Z wielką też zawsze uwagą śledzili wszystko to, co działo się w obozie nazywając to światowym eksperymentem nowozelandzkim.
W negocjacjach dwóch rządów: polskiego na emigracji oraz nowozelandzkiego ustalono znaczną autonomię dla obozu. Wielu też mówiło nawet o powstaniu polskiej kolonii w Pahiatua rządzącej się polskim prawem.
Obozem kierowali Polacy w pewnych jednak granicach. Przebywali przecież na terytorium, wprawdzie sojuszniczego i zaprzyjaźnionego, ale jednak obcego kraju. Pan Jan śledziski, pierwszy polski delegat w Pahiatua, miał przesadnie wielką wizję autonomii obozu. Na tym też tle dochodziło czasami do pewnych nieporozumień, które jednak szybko udawało sięeliminować.
Dzieci przybyły do obozu jako grupa. Miały więc przez wiele następnych lat świadomość własnej rodziny. Dzięki temu mogły się tu poczuć wolne i bezpieczne. Po raz pierwszy też od wielu lat nie było w ich obozie żadnych ogrodzeń ograniczających ich przemieszczanie się.
Wszystkie ulice obozowe nosiły nazwiska wielkich Polaków: Mickiewicza, Sikorskiego, Piłsudskiego. Domy zaś, w których mieszkali były starannie utrzymane. Patriotycznymi motywami ozdabiano natomiast wszystkie klasy szkolne. Wieszano w nich flagi białoczerwone i przybijano wizerunek orła w koronie.
Dzieci demonstrowały też swoją polskość wszystkim odwiedzającym. Na starych zdjęciach z owych czasów fotografowane były często w strojach regionalnych, a dziewczęta w okresie pierwszej komunii świętej w białych sukienkach. Strój stawał się dla nich ważnym elementem identyfikacyjnym.
Najważniejszą rolę wychowawczą w obozie spełniały bez wątpienia: szkoła, kościół i harcerstwo. Szkolnictwo polskie zorganizowane zostało na zasadach obowiązujących w Polsce i ustalonych w roku 1934 przez ministerstwo edukacji i zatwierdzone następnie w roku 1943 przez polski rząd emigracyjny w Londynie.
Dzieci nauczane były po polsku. Język angielski był przedmiotem dodatkowym. Ważną rolę odgrywała natomiast historia Polski i literatura narodowa oraz wychowanie w duchu religijnym, które szło w parze z wychowaniem szkolnym. Każdy nowy rok zaczynał się zawsze uroczystym nabożeństwem, sama zaś nauka religii była ważną częścią edukacji szkolnej. Podobnie ważną rolę odgrywał kalendarz liturgiczny.
Kaplica obozowa była jednym z najważniejszych i najbardziej szanowanych miejsc. Była zawsze wspaniale posprzątana i pięknie ozdobiona. Ważną rolę w jej wystroju odgrywały też symbole narodowe.
Podobne zadania wychowawcze stawiano w obozie przed harcerstwem polskim. Dziewczynki i chłopcy przychodzili zawsze w mundurach na niedzielną mszę św. Razem też w towarzystwie kapelana obozowego wyjeżdżali na wakacje letnie. Szkoła, kościół i harcerstwo wywarły na osobowość dzieci decydującą rolę. One też ukształtowały charakter dzieci i ich postawę patriotyczną. Także dziś w starszym społeczeństwie polskim odgrywają nadal zasadniczą rolę. Inaczej jest natomiast z nowym pokoleniem, ale to już zupełnie inna historia.
Pani dr Teresa Sawicki nadal zajmuje się losami emigracji polskiej w Nowej Zelandii. Jest więc nadzieja, że do tematu Polonii nowozelandzkiej powracać będziemy mogli także w przyszłości.
Rozmawiał i notował: Leszek Wątróbski