Dzień 4 października 1957 roku wstrząsnął całym światem zachodnim. Oto kraj, który nie potrafi wyprodukować aut dla swoich obywateli, a nawet ich wyżywić, ma zyskać możliwość podboju nieba. To Związek Radziecki pierwszy umieścił sztucznego satelitę na orbicie okołoziemskiej. Zimna wojna na lądzie, pomiędzy USA a ZSRR, dodatkowo przeniosła się w kosmos. Amerykanie startowali z pozycji przegranych…
Wernher von Braun
To w hitlerowskich Niemczech wynaleziono technologię rakietową. W ostatniej fazie II wojny światowej Niemcy wprowadzili nowy typ broni – rakiety V2. Wcześniej były V1, testowane między innymi w okolicach Dębicy na Rzeszowszczyźnie. Pierwsze V2 wystrzelono z okupowanej przez Niemców Holandii, we wrześniu 1944 roku. Rakiety leciały z ponaddźwiękową prędkością. Pięć minut później uderzały w Londyn. Były pierwszymi na świecie rakietowymi pociskami balistycznymi. Ich konstruktorem był Wernher von Braun.
Von Braun w młodości był jednym z wielu radosnych miłośników rakiet, którzy w latach trzydziestych robili próby rakietowe w jednej z dzielnic Berlina. Ale von Braun nie wyrósł z tego. Cały czas interesował się rakietami, później zawodowo. W kilka lat po dojściu Hitlera do władzy został dyrektorem technicznym Wojskowej Stacji Badawczej w Peneminde. W 1942 roku udało mu się wysłać pocisk o napędzie rakietowym tak wysoko, że opuścił on atmosferę ziemską i przeleciał jeszcze 30 kilometrów, zanim wylądował.
Niemiecka generalicja tak skomentowała ten wyczyn: „Dokonaliśmy naszą rakietą inwazji w przestrzeni kosmicznej i po raz pierwszy, co warto zapamiętać, użyliśmy kosmosu jako mostu łączącego dwa miejsca na ziemi”. Wojskowi amerykańscy także zdawali sobie z tego sprawę.
Choć rakiety V2 nie zyskały dużego znaczenia militarnego (więcej ludzi zginęło w wyniku niewolniczej pracy w fabrykach je produkujących niż od bezpośredniego trafienia), to USA i Związek Radziecki zrozumiały, że jest to broń przyszłości. Pod koniec wojny oba te mocarstwa zorganizowały specjalne grupy, które miały poszukiwać w Niemczech konstruktorów rakiet i planów technicznych z Peneminde. Amerykanom i Rosjanom marzyło się, aby schwytać „mózg”, czyli samego Wernhera von Brauna.
W lutym 1945 roku, gdy w fabryce rakiet w Peneminde już było słychać działa zbliżającej się ze wschodu Armii Czerwonej, von Braun zapakował do ciężarówek najważniejsze rysunki konstrukcyjne rakiet i wyruszył na zachód, ku armii amerykańskiej. Razem z nim kilkuset współpracowników. Von Braun liczył, i całkiem słusznie, że posiadana przez nich wiedza jest zbyt cenna, by ich ukarano więzieniem jak innych nazistów.
W początkach maja 1945 roku Amerykanie udali się do fabryki V2, która zgodnie z ustaleniami aliantów od czerwca miała znaleźć się w strefie radzieckiej. Chcieli wywieźć stamtąd jak najwięcej, nim przyjdą Rosjanie. Zabrali setki ton części rakiet. Wpierw wywozili je pociągami towarowymi do Antwerpii. Później statkami do USA.
Von Braun i setka jego współpracowników także została wywieziona do Stanów Zjednoczonych. Jednak nie byli traktowani jak jeńcy czy wrogowie. Mieszkali w najlepszych hotelach. Roztaczano przed nimi świetlistą przyszłość, jeśli będą dla Ameryki pracowali tak samo dobrze jak dla Niemiec za rządów Hitlera.
Siergiej Korolow
Amerykanie wygrali pierwszą rundę. Przechwycili von Brauna i części rakiet V2. Rosjanom, gdy weszli na teren fabryki, zostali mniej ważni pracownicy techniczni, których wywieźli do Rosji. Sądząc po późniejszych sukcesach ZSRR, wśród tych mniej ważnych musiał znajdować się ktoś uzdolniony, którego Amerykanie przeoczyli.
Ale Rosjanie mieli Siergieja Korolowa, genialnego konstruktora pocisków i rakiet. Tylko że ów geniusz od 1937 roku był więziony i zesłany na Syberię. Miał szczęście, że nie musiał rąbać drzew czy kopać kanałów. Komuniści pozwolili mu pracować w tajnym laboratorium na Syberii. W sierpniu 1945 roku Korolow został z dnia na dzień zrehabilitowany, uwolniony z zesłania i wysłany do Niemiec, żeby zgłębić konstrukcję pocisku V2. Zadanie Korolowa polegało na tym, żeby dogonić von Brauna.
Korolow i von Braun byli w gruncie rzeczy księżycowymi marzycielami. Zmuszeni byli konstruować rakiety do zabijania ludzi, a tak naprawdę chcieli wysyłać ludzi w kosmos. Chociaż wtedy nikomu to się nawet nie śniło. Na początku zimnej wojny pomiędzy USA i ZSRR przekonywali swoje władze, że satelity umieszczone nad Ziemią to idealni szpiedzy. Mogą latać z zamontowanym fotograficznym okiem, które potrafi uwiecznić wiele szczegółów na terytorium wroga. Korolowowi powiedziano, że wojsko potrzebuje broni, a nie zabawek. Na argument von Brauna, że satelity mogą „unieść każdą żelazną kurtynę, gdziekolwiek spadnie”, dowództwo armii USA nie zareagowało.
Dopiero w 1955 roku pojawił się amerykański raport wojskowy, w którym zalecono prace nad satelitami wywiadowczymi. Prezydent Dwight Eisenhower poinformował świat, że USA zamierzają wystrzelić satelitę – „nowy księżyc” – w 1957 roku.
Pierwszy satelita
Przemówienie Eisenhowera sprawiło, że Rosjanie, a konkretnie Korolow, przyspieszyli prace nad rakietą, która mogłaby unieść głowicę bojową o wadze 5 ton. Bo w gruncie rzeczy cały czas chodziło o zabijanie. Korolow zorientował się, że taka rakieta mogłaby z łatwością wynieść satelitę na orbitę okołoziemską. Ten pomysł przedstawił Nikicie Chruszczowowi. Pierwszemu sekretarzowi komunistycznej partii spodobała się myśl, aby 40. rocznicę rewolucji październikowej uczcić wystrzeleniem pierwszego na świecie satelity.
Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie, dzięki geniuszowi Korolowa i komputerowi „Strzała”, który na Uniwersytecie Moskiewskim zajmował powierzchnię 400 metrów kwadratowych. Jego moc obliczeniowa była mniejsza niż w dzisiejszych telefonach komórkowych.
Stało się! 4 października 1957 roku skonstruowana przez Korolowa rakieta R-7 wyniosła w kosmos pierwszego sztucznego satelitę Ziemi. Sputnik 1 krążył dookoła naszej planety 92 dni. Przeleciał trzynaście razy nad Berlinem Zachodnim, siedem razy nad Nowym Jorkiem i sześć razy nad Waszyngtonem. Później spłonął w atmosferze ziemskiej.
To był szok dla przywódców Ameryki. Jasne było, że taką rakietą Rosjanie mogą przenieść ładunki jądrowe na terytorium USA. Natomiast Amerykanie mogli dosięgnąć Związek Radziecki tylko za pomocą bombowców dalekiego zasięgu, które łatwo było strącić w czasie lotu. Koszmar.
Senator Lyndon B. Johnson, późniejszy prezydent USA, grzmiał w telewizji: – Wkrótce Rosjanie będą miotali z kosmosu bombami, tak jak dzisiaj dzieci rzucają kamieniami z kładek nad autostradami.
To nie było jedyne upokorzenie, które musieli znieść Amerykanie. 7 listopada został wystrzelony kolejny radziecki satelita – Sputnik 2. Z psem Łajką na pokładzie. Łajka miała dwa lata i ważyła 6 kilogramów. W kosmosie wytrzymała zaledwie 7 godzin. Radzieccy naukowcy nie przewidywali jej powrotu na Ziemię.
Explorer 1
Tego wieczoru, gdy został wystrzelony Sputnik 1, Wernher von Braun wydawał przyjęcie dla nowego ministra obrony USA. Gdy ktoś przyniósł wiadomość o radzieckim sukcesie, wśród gości zapadła upiorna cisza. Po chwili von Braun rzucił bezlitośnie: – Mogłem to zrobić rok wcześniej.
Rzeczywiście mógł. Jego konstrukcja rakiety nośnej była najlepsza. Jednak Amerykanom nie podobało się, że pierwszy amerykański satelita zostałby wyniesiony przez Niemca i to z hitlerowską przeszłością. Po latach wyszło na jaw, że władze amerykańskie cały czas kontrolowały doświadczenia von Brauna z rakietami. Bali się, że wystrzeli satelitę na własną rękę. Albo nie w tym kierunku, w którym potrzeba.
Pod presją rosyjskiego sukcesu marynarka wojenna USA ogłosiła, że 6 grudnia 1957 roku umieści satelitę na orbicie okołoziemskiej. Start rakiety oglądały w telewizorach miliony ludzi. Uruchomiono silniki, buchnęły płomienie i kłęby dymu. Rakieta uniosła się półtora metra nad ziemię i przewróciła się na bok, eksplodując. Tylko mały satelita, umieszczony na czubku rakiety, żałosnym tonem nadawał swoje sygnały.
Ta wielka wpadka marynarki wojennej była szansą dla von Brauna. I wykorzystał ją. W styczniu 1958 roku rakieta jego konstrukcji wyniosła na orbitę pierwszego amerykańskiego satelitę – Explorer 1.
Od porażek do zwycięstwa
W następnych latach Rosjanie mieli bezwzględną przewagę nad Amerykanami w podboju kosmosu. W 1959 roku do Księżyca doleciał Łunnik I – pierwsza sonda w pobliżu Srebrnego Globu. Trzy miesiące później w pobliże Księżyca dotarł amerykański Pioneer 4. Jeszcze tego samego roku Łunnik II uderzył w powierzchnię Księżyca. W 1960 roku Łunnik IV zabrał w kosmos psy Biełkę i Striełkę – koleżanki Łajki – i sprowadził je zdrowe z powrotem na Ziemię. Ameryka na kolanach.
I to nie wszystko. W kwietniu 1961 roku nastąpił radziecki triumf nad triumfy. 27-letni Jurij Gagarin jako pierwszy człowiek poleciał w kosmos. Jego lot statkiem kosmicznym Wostok trwał 89 minut. W maju śladem Gagarina podążył Amerykanin Alan Shephard, na statku Merkury. Wyprawa Shepharda trwała kwadrans.
Inicjatywa wciąż należała do Rosjan. W 1963 roku wysłali w kosmos pierwszą kobietę – Walentynę Tierieszkową. W 1964 pierwszą trzyosobową załogę. W 1965 roku Rosjanie odbyli pierwszy spacer w przestrzeni kosmicznej. W 1966 roku pierwsze miękkie lądowanie na Księżycu. W 1968 roku bezzałogowy statek radziecki po raz pierwszy okrążył Księżyc.
Pierwsze wielkie zwycięstwo w tym kosmicznym wyścigu Amerykanie odnieśli dopiero w 1969 roku. Ale tym razem położyli Rosjan na łopatki. Amerykanin Neil Armstrong wylądował na Księżycu i wypowiedział słynne słowa o małym kroku człowieka, który jest wielkim krokiem ludzkości. Uczył się tej formułki przez kilka dni. Ameryka wyszła na utęsknione prowadzenie w kosmosie. A teraz ma jeszcze Elona Muska, podobnego w marzeniach do von Brauna i Korolowa, ale rodowitego Amerykanina.
Ryszard Sadaj