Woda wyraźnie szkodziła polskiej szlachcie. Używano więc jej – czasami – tylko do mycia. Woda jako napój pojawiła się na stołach szlacheckich dopiero w XVII wieku, za czasów królów saskich. Oczywiście ciemny lud pił ją wcześniej, nie wiedząc, że to niezbyt dobry napój...
Piwo
Piwo jest polskim napojem tysiąclecia. Jego dzieje zaczynają się równocześnie z historią naszego państwa. Było powszechnym napitkiem wszystkich, niezależnie od pozycji społecznej. Raczono się nim od rana do wieczora, co nie znaczy, że upijając się. Ówczesne piwa nie miały takiej mocy alkoholowej jak obecne.
Ale jak ważną rolę odgrywał ten napój, niech świadczy fakt, że król Leszek Biały – XIII wiek – odmówił udziału w kolejnej wyprawie krzyżowej, tłumacząc się przed papieżem, że „w Palestynie jeno wodę piją, piwa nie znają, a w Polsce nawyk picia piwa w naturę zmieniony”.
Trzy wieki później pielgrzym do Grobu Chrystusa, Jan Goryński, skarżył się: „Musieliśmy wodę pić i od tego rozniemogło się kilku”. Goryński uważał, że do wody należy się przyzwyczaić, aby móc ją znosić bez szkody dla organizmu. Zaś kasztelan Matuszewicz ubolewał w pamiętnikach: „Piwa nie było, tylkośmy wodę pili, z czego dostałem wielkiej flegmy i zacząłem na zdrowiu słabieć”.
Ale kiedy tak naprawdę Polacy zaczęli pić piwo, trudno ustalić. Na pewno wcześniej niż w 966 roku, kiedy to, uznaje się, powstało państwo polskie. W każdym razie na pewno w XII wieku piwo było już popularnym napojem na ziemiach polskich Słowian. Dowodem na to jest jeden z najstarszych polskich dokumentów, związany z utworzeniem klasztoru benedyktynów w Tyńcu. Jest w nim mowa, że zakonnicy mają prawo do warzenia piwa.
Jednak piwo, wcześniej niż u nas, znane było na ziemiach niemieckich. Polskie piwo różniło się od tamtejszego. Nie było mocne, było natomiast jasne aż do zieloności i lekko musowało.
Dzień rozpoczynano od polewki piwnej, gotowanej z grzankami, którą pod nazwą „gramatki” pijał codziennie na śniadanie król Zygmunt Stary – XVI wiek. A później, w ciągu dnia, podawano piwo studzone. Napój ten nie szkodził, jeśli chodzi o mowę i równy krok. Zaczął szkodzić w latach następnych, gdy zaczęto do niego dodawać słód i – za wzorem fińskim – chmiel. Chociaż trudno zrozumieć, skąd u Finów wziął się chmiel.
W tym mocniejszym piwie zaczęło gustować chłopstwo i duchowieństwo. I to do tego stopnia, jeśli chodzi o duchowieństwo, że trzeba było oficjalnie zabronić klerykom picia w karczmie z chłopami. Chłopom nikt nie zabraniał picia piwa. Przeciwnie. Za pracę, zamiast pieniędzy, dawano im „talony” na piwo.
Każdy szanujący się dwór warzył u siebie piwo. Zwyczaj ten przetrwał jeszcze do połowy XIX wieku. W miastach, odkąd powstały cechy piwowarskie, z warzeniem prywatnie piwa były trudności. Cechy nie pozwalały na wolny wyrób i wyszynk piwa. Browarnicy mieli duże znaczenie w miastach. Na przykład w Krakowie została im powierzona do obrony jedna z baszt wzdłuż murów obronnych, gdyby nieprzyjaciel zaatakował miasto.
Piwowarstwo było ważną i intratną dziedziną polskiego przemysłu. Pszenica i jęczmień, używane do produkcji piwa, znakomicie się sprzedawały. To był zyskowny interes. Ile razy szło o podniesienie podupadłych miast, zawsze dozwalano im swobodnie warzyć piwo. I miasta szybko stawały na nogi, w przeciwieństwie do piwoszy.
Gatunki piwa bywały różne i co do smaku, i co do jakości. Co miasto, to inne piwo. Wielkim uznaniem cieszyło się wielkopolskie piwo grodziskie. Lekko musujące, jasne. Szlachcic, który nie miał w domu piwa grodziskiego, uchodził za skąpca. Z wysokiej jakości znane też było piwo z Warki. Powszechnie śmiano się z piwa mazowieckiego. Mazury bowiem chętnie pijały piwko, ale musiało go być dużo i musiało być tanie.
W wieku XVIII zaczęła się szerzyć w Polsce anglomania. Wszystko co angielskie stało się modne. A więc zapijano się porterem angielskim butelkowanym w Londynie. Anglicy sporo zarobili na polskich magnatach. Porter zaczęto też produkować w Polsce. Gdzieś od tego momentu piwa krajowe straciły na wziętości i zaczęto je uważać za napój dla pospólstwa. Tym bardziej że nadchodziła epoka wina.
Wino
Wino jakoś nigdy nie było cenione w Polsce. W średniowieczu nikt go nie pił. Tylko księża do mszy. Dlatego, dla celów liturgicznych, pierwsze winnice w Polsce powstawały przy klasztorach i kościołach. Ale wina z tych winorośli były kwaśne, cierpkie i słabe. Nie do strawienia przez uduchowionych kapłanów.
Królowa Bona kazała sadzić winorośle na zboczach wawelskiego wzgórza. W zimie wymarzały i królowa zrezygnowała z tych upraw. Zaczęły więc wina płynąć do Gdańska z Francji i Hiszpanii. Lądem przychodziły do Krakowa z Węgier i Grecji.
Lud nie pił wina, bo było za drogie. Szlachcie z kolei wina nie smakowały. Poza tym za dużo trzeba było tego wypić, żeby zaszumiało w głowie. Ale w piwnicach ziemiańskich pałaców zawsze stały duże beczki wina. Oni też go nie lubili. Pili wino bardziej dlatego, żeby pokazać, że ich podniebienia i żołądki są tak samo delikatne jak francuskie.
Później nastała epoka gorzałki.
Wódka
Gorzałka – wódka – szybko zdobyła wielu zwolenników. Mało trzeba wypić, a daje w łeb. Pojawiła się w Polsce pod koniec XVI wieku. Ogół nie od razu poznał te jej cudowne właściwości. Z początku wódka, w domach dworskich, pozostawała pod opieką kobiet. Przechowywano ją w apteczkach. Traktowano jak lekarstwo. Wąchano ją, smarowano się nią, wypijano najwyżej kilka kropli. Wypędzała kilkanaście różnych chorób, od bólu głowy do bólu kości.
Pierwsze poznały się na niej niewiasty, które pilnowały apteczek. Im nawet nie wolno było dotknąć brzegu kielicha z piwem czy winem. Ale zorientowały się, że te lekarstwa, zwane na przykład kroplami na żołądek, działają tym lepiej na zdrowie i dobre samopoczucie, im więcej się wypije. I nie żałowały sobie lekarstwa. Dlatego wiele z nich na „pijaczki ogniste wychodziły”. Dzisiaj nazwalibyśmy je alkoholiczkami.
O popularności wódki świadczy mnogość nazw, jakie jej nadawano – do dzisiaj się to nie zmieniło. Każda okolica kraju, poszczególne zawody, grupy społeczne, inaczej ją nazywały. U rzeźników była kłocią, u iglarzy kucyją, u chłopów sieczką, u księży rożą solis, u prawników mędrulką. Poza tym: pacierz, grochna, siano, wesołucha i dziesiątki innych nazw.
Tak jak wiele było nazw gorzałki, tak sporo było jej rodzajów. Samej przepalanki było około dwieście gatunków. Jej nazwa stąd się wzięła, że przepalano ją w specjalnych kotłach – tak zwanych alembikach. Przepalanka zaliczała się do szlachetniejszych gorzałek.
Szczególną sławą cieszyła się złota wódka gdańska. Dla smakoszy podam, w jaki sposób ją przyrządzano: „Na 12 litrów mocnej anyżówki brano 6 łutów (łut to 12,6 grama) anżeliki, 6 łutów korzeni tataraku, 2 łuty korzeni mistrzowca, 2 łuty korzeni dziewięćsiłu, 1 łut korzeni gencjany, 1 łut ziela pieprzowego, 1 łut driakwi, 10 łutów janowca (jagód), nieco korzeni waleriany, garść jerzmanki i świeżej ruty, dalej przyprawy wschodnie – 2,5 łuta, kurkuma, trochę drzewa sandałowego i różanego. Wszystko to razem siekano i zalewano wódką. Po odcedzeniu doprawiano cukrem i cienkimi blaszkami złota. Trunek był zawiesisty i aromatyczny”.
Ryszard Sadaj
Reklama