Joanna Marszałek: Po raz pierwszy przyjeżdża Pan do Chicago ze stand upem, ale to nie pierwsza Pana wizyta w naszym mieście.
Tomasz Karolak: Nigdy nie zapomnę wizyty mojego Teatru IMKA w Chicago w 2015 r. z „Dziennikami” Witolda Gombrowicza. Ten niełatwy spektakl zagraliśmy w Copernicus Center przy wypełnionej sali i genialnym odbiorze. Na widowni byli w większości ludzie urodzeni w Stanach Zjednoczonych, więc tym bardziej byliśmy pozytywnie zaskoczeni odbiorem tego bardzo zawikłanego gombrowiczowskiego tekstu. Tym razem będę w Copernicus ze stand upem, a więc zupełnie inną, luźniejszą, a często wręcz ostrą formą.
Ta forma sprzyja komentowaniu różnych wydarzeń, a listopad to miesiąc wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych.
– Pragnę zapewnić, że nie wypowiadam się na tematy polityczne i nie zamierzam komentować ze sceny tych wydarzeń. Uważam, że scena jest apolityczna. Skupimy się raczej na tematach psychologicznych, na podobieństwach między artystami i nie-artystami, na odpowiedzi na pytanie, dlaczego wiążemy się w takie a nie inne pary i co to wszystko ma wspólnego z aktorstwem. Na przykładzie mojego życia i przygód pokazuję drogę aktora. Najczęściej publiczność identyfikuje się ze mną i w gruncie rzeczy okazuje się, że wszyscy jesteśmy artystami.
O co chodzi z pięćdziesiątką w nazwie tego stand upu?
– Pięćdziesiątka to taki moment przełomowy u mężczyzny, kiedy jeżeli nie zrobisz porządku ze sobą, jeżeli nie cofniesz się do dzieciństwa i nie rozpoznasz traum z tego czasu, to zaczynasz bić głową w mur. To bicie głową w mur polega na tym, że przestajesz na przykład rozumieć kobiety. I to jest niesamowite. Moim zdaniem odwieczny antagonizm prostego faceta skomplikowanej kobiety narasta w wieku około 45 lat i w pewnym momencie trzeba zrobić ze sobą porządek. Ja cały czas jestem w tym procesie, a mam 53 lata. Pierwszym krokiem do zrozumienia kobiet było zaakceptowanie, wybaczenie i przytulenie własnych rodziców. Żeby iść dalej, trzeba najpierw zobaczyć, kim są moi rodzice i jeżeli mam im coś za złe, trzeba im wybaczyć i samemu sobie też. O tym też opowiadam w stand upie.
To brzmi dość głęboko, jak na stand up.
– Ale podaję to w formie bardzo żartobliwej, żeby państwo się dobrze bawili. Moim ulubionym gatunkiem teatralnym czy filmowym jest tragikomedia, a więc rzecz, która rozbawia i powoduje, że człowiek zapomina, śmiejąc się z problemów życia codziennego. Ale wzruszenie też nie jest mi obce. Lubię, kiedy widzowie się wzruszają i mają się od czego odbić.
Ze stand upem występuje Pan regularnie od 2023 roku. Jaka będzie jego chicagowska wersja?
– Stand up to improwizowana forma. Jestem zawodowym aktorem i postawiłem sobie zadanie, że są punkty główne tego programu, ale pozostałość to improwizacja. Być może przypomni mi się parę rzeczy, bo byłem w Chicago kilkakrotnie. Może pogadamy trochę po angielsku, zobaczymy. Na pewno pośpiewamy po angielsku. Język angielski to w końcu wieczny kompleks Polaka, przynajmniej mojego pokolenia.
Kto powinien przyjść na ten spektakl?
– Wszyscy! Oczywiście to spektakl dla widzów dorosłych. 50- i 40-latkowie będą najlepiej czuć, o co chodzi, ale starsi zdecydowanie też! Młodsi widzowie na pewno znajdą coś dla siebie, bo opowieści o tym, jak człowiek staje się aktorem, są bardzo ciekawe. Okazuje się, że nie do końca zależy to od talentu. A od czego to zależy, dowiecie się, jak przyjdziecie na mój show. Moja publiczność w Polsce jest bardzo zróżnicowana. Jedni przychodzą, bo kojarzą mnie z ról filmowych i serialowych, inni, bo lubią stand up. Myślę, że trafiam do wszystkich. Jestem zapatrzony w stand up amerykański, który wiele lat temu polegał na tym, że znane twarze mówiły prostym, przystępnym, nieraz nawet przaśnym językiem o ważnych dla człowieka sprawach społecznych czy psychologicznych.
W Pana stand upie jest też dużo muzyki, co czyni go jeszcze bardziej nietypowym.
– To prawda. Każdy temat jest wprowadzony fragmentem muzycznym, ale robię też eksperymenty muzyczne z publicznością. Co ciekawe, to są eksperymenty psychologiczne. Publiczność od początku śpiewa razem ze mną i gwarantuję, że w Chicago też będzie śpiewała. Są utwory, które znamy jak pacierz i nawet sobie nie zdajemy sprawy, że towarzyszą nam przez całe życie.
Jest Pan wszechstronną osobą: aktor, przedsiębiorca, muzyk i teraz wykonawca stand upu. W której z tych ról czuje się Pan najlepiej?
– Nie wiem jeszcze, bo właśnie rozpoczynam podyplomowe studia w Polskiej Akademii Nauk na Wydziale Historii Sztuki. Jestem historykiem amatorem. O historii też porozmawiamy trochę na stand upie. Polacy znają historię z książek, ja znam prawdziwą polską historię – często bardzo komediową. Owszem, mam wiele profesji. Coraz bardziej zaczyna mnie interesować reżyseria filmowa. Zobaczymy, co z tego wszystkiego wyjdzie. To na pewno nie koniec. Chyba do końca życia będę się kształcił; cały czas mało mi wiedzy! Mam 53 lata i mam takie wrażenie, że ciągle jestem na początku drogi. To jest cudowne.
Mówi się, że jest Pan jednym z najlepiej zarabiających polskich aktorów. Wielu aktorów, w tym na emigracji, chciałoby być na Pana miejscu. W czym tkwi Pana sukces?
– Jestem jednym z najlepiej zarabiających, ale też najwięcej wydających. Proszę pamiętać, że jestem właścicielem prywatnego teatru w Warszawie, a warunki funkcjonowania prywatnych scen w Polsce nie są takie jak w Stanach Zjednoczonych. Jest dużo trudniej, jest też inna publiczność, więc mam na co wydawać. Moim sukcesem jest to, że moje dzieci są zdrowe, pod dobrą opieką, że jesteśmy rodziną. Sukces zawodowy to kwestia wiary, przyjmowania tego, co daje nam życie bez buntu, oporu, ale też bez jakiejś specjalnej walki. Ja mam wrażenie, że wszystko samo mi przychodzi. Przechodziłem dość długą drogę, bo najpierw byłem aktorem teatralnym. Zanim zagrałem w pierwszym filmie, byłem już po trzydziestce i miałem za sobą 9-letnią przygodę z teatrem zawodowym. Jak ktoś chce osiągnąć sukces, to niech go sobie po prostu wyobraża, wizualizuje i niech liczy siły na zamiary. Nieraz chcemy osiągnąć coś, co nie jest w naszym zasięgu. Jest też takie powiedzenie: „uważaj, bo ci się marzenia spełnią”. Czasami marzenia się spełniają i właściwie nic się dalej nie dzieje, bo… przestają być marzeniami. O tym wszystkim mówię na stand upie. Moja droga aktorska to droga człowieka, który buduje rodzinę, ma dobre i złe dni, jak wszyscy.
Często podkreśla Pan, że w swoim stand upie mówi tylko prawdę i całą prawdę.
– Tak, mimo że podana jest ona w żartobliwy sposób. Życie stwarza najwspanialsze sytuacje, wręcz niewiarygodne i pisze najlepsze scenariusze. Na razie nie muszę wymyślać dowcipów. Samo życie wszystkich rozbawia.
Chicago jest ostatnim przystankiem na Pana amerykańskiej trasie. Czy to oznacza, że zostanie Pan w naszym mieście dłużej?
– Bardzo chciałbym, bo powiem szczerze, z amerykańskich miast najbardziej lubię Chicago. Jest najciekawsze architektonicznie, z tą wspaniałą rzeką, ale też artystycznie. Kiedy byłem w Chicago po raz pierwszy, wymykałem się wieczorem po spektaklach i chodziłem do klubów bluesowych i jazzowych. To miasto zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Wolę Chicago dużo bardziej niż Nowy Jork. Tylko proszę tego nie mówić publiczności w Nowym Jorku.
Gdzie i kiedy można zobaczyć stand up Tomasza Karolaka w Chicago?
– Serdecznie zapraszam w niedzielę, 24 listopada o 6 pm do Copernicus Center na mój rockowo gadany i śpiewany stand up muzyczny „50 i co?”. Gwarantuję, że będziecie się dobrze bawić.
Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia w Chicago.
Rozmawiała: Joanna Marszałek
[email protected]