22 maja 1963 roku wrócił z Indii do Wrocławia pracownik Służby Bezpieczeństwa Bonifacy Jedynak. Jego podróż miała charakter „służbowy”, choć odbywała się pod fikcyjnym nazwiskiem i na podstawie fałszywych dokumentów. Po kilku dniach zaczął się źle czuć i 2 czerwca zgłosił się do szpitala ministerstwa spraw wewnętrznych przy ulicy Ołbińskiej. Lekarze ustalili tam, że Jedynak był chory na malarię, ponieważ pasożyty tej choroby znaleziono w jego krwi...
Miasto w izolacji
Po kilku dniach spędzonych w szpitalu pacjent wyzdrowiał i wrócił do domu. Ani Jedynak, ani lekarze nie wiedzieli wtedy, że jest on też nosicielem zarazków czarnej ospy, niezwykle niebezpiecznej choroby zakaźnej, której śmiertelność – w zależności od wariantu – waha się od 5 do 100 proc. Gdy u szpitalnej salowej, która opiekowała się Jedynakiem, pojawiła się wysypka, przypisano ją ospie wietrznej. Od niej zaraziła się jej córka, Lonia Kowalczyk, która zmarła 8 lipca.
Dopiero półtora miesiąca po pierwszych zachorowaniach, 15 lipca w mieście ogłoszono stan pogotowia przeciwepidemicznego, co było zasługą lekarza Bogumiła Arendzikowskiego z Miejskiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. To on zauważył, że u 4-letniego chłopca, wcześniej wyleczonego z ospy wietrznej, ponownie pojawiła się wysypka. Było to zastanawiające, gdyż ludzie zwykle nigdy nie chorują na ospę wietrzną dwukrotnie. Arendzikowski natychmiast podzielił się swoim spostrzeżeniem z ówczesnym kierownikiem wrocławskiego Sanepidu, Jerzym Rodziewiczem, a ów powiadomił o pojawieniu się czarnej ospy władze w Warszawie. Jeszcze tego samego dnia do Wrocławia przysłano 10 tysięcy szczepionek, a stan epidemii został oficjalnie ogłoszony 17 lipca.
Tak jak w przypadku koronawirusa, ospą można zarazić się drogą kropelkową oraz przez kontakt z chorym lub jego przedmiotami osobistymi. Jest to choroba szczególnie niebezpieczna w dużych skupiskach ludności, choć ci, którzy ją pokonują, zwykle nie mogą ponownie zachorować przez wiele lat. Ponadto wtedy istniała już skuteczna szczepionka przeciw ospie, co pozwalało na szybką akcję szczepienia ludzi. We Wrocławiu zaszczepiono wtedy 98 proc. mieszkańców.
W sumie zachorowało 99 osób, a ofiar śmiertelnych było 7, w tym głównie lekarze i pielęgniarki. Epidemia miała przebieg łagodniejszy od tego, co prorokowała Światowa Organizacja Zdrowia, której zdaniem Wrocław miał być sparaliżowany przez dwa lata, a śmierć miało ponieść co najmniej 200 pacjentów. Nie zmieniło to jednak faktu, że od 17 lipca do 19 września miasto znajdowało się w niemal całkowitej izolacji. Do Wrocławia przyjeżdżać można było tylko na podstawie specjalnych zezwoleń, a wyjazd z niego był niemożliwy. Na szosach wyjazdowych patrole milicji legitymowały kierowców i sprawdzały świadectwa szczepienia, a na dworcach kolejowych odmawiano sprzedaży biletów osobom, które nie mogły udowodnić, że zostały zaszczepione. Mimo tego kordonu sanitarnego ospa wydostała się poza miasto i leczono ją w pięciu województwach, choć były to tylko pojedyncze przypadki.
Na przedmieściach Wrocławia, między innymi w Praczach Odrzańskich i w dzielnicy Psie Pole, zorganizowane zostały izolatoria. To do nich przewożeni byli wszyscy ci, u których występowało podejrzenie zakażenia chorobą. Wszystko to jednak odbywało się niemal w sekrecie. Wrocławianie wiedzieli, że dzieje się coś niedobrego, ale nie znali szczegółów. Pod koniec lipca stało się oczywiste dla wszystkich, iż władze walczą z epidemią groźnej choroby. Mimo to nie odwołano żadnej imprezy, np. obchodów komunistycznego święta 22 lipca czy Wrocławskiego Święta Kwiatów.
Bez podawania rąk
Życie w mieście dalekie było od normalności. Niżej podpisany mieszkał wtedy we Wrocławiu i był uczniem szkoły podstawowej, która na szczęście była wtedy zamknięta na czas letnich wakacji. Klamki drzwi w budynkach użyteczności publicznej owinięte były bandażami nasączonymi chloraminą. W mieście pojawiły się plakaty z hasłem „Witamy się i żegnamy bez podawania rąk”, co przypomina obecną kampanię na rzecz niepodawania sobie rąk i częstego ich mycia. Ograniczenia w życiu codziennym dotknęły wielu dziedzin, m.in. handlu. 3 sierpnia zawieszono sprzedaż chleba w sklepach samoobsługowych, bojąc się, że choroba może rozprzestrzenić się przez wielokrotne dotykanie pieczywa przez klientów.
Czasami pojawiały się objawy paniki. Stało się tak np. wtedy, gdy zachorował motorniczy tramwaju linii 0, łączącej największe dworce wrocławskie: Dworzec Główny, Nadodrze i Świebodzki. Ponadto, podobnie jak dziś, pojawiały się liczne egzotyczne plotki, choć nie mogły być wtedy rozpowszechniane tak szybko jak możliwe jest to obecnie. Między innymi krążyły pogłoski o tym, że we Wrocławiu ludzie umierali na ulicach, a na chodnikach leżały trupy. Kiedy do izolatorium na Praczach dostarczono komorę dezynfekcyjną, mówiono, że był to piec krematoryjny, w którym palone miały być zwłoki zmarłych.
Przesilenie epidemii nastąpiło w drugiej połowie sierpnia, po zanotowaniu ostatniego przypadku zachorowania. Pod koniec sierpnia zaczęto likwidować izolatoria, a 19 września, po zakończeniu kwarantanny ostatnich osób narażonych na kontakt z wirusem, uznano, że epidemia wygasła i wszystkie blokady zniesiono. Miesiąc później w mieście odbyły się koszykarskie mistrzostwa Europy, mimo że wcześniej rozważano możliwość ich przeniesienia do Łodzi.
Wrocławska epidemia miała oczywiście charakter bardzo zlokalizowany, a zatem w tym sensie nie można jej porównywać do dzisiejszej pandemii Covid-19. Jednak istnieje również wiele podobieństw: izolacja całego miasta, zamknięcie wielu placówek, ograniczenia w ruchu ludności, itd. Sytuacja została w miarę szybko opanowana, na co złożyło się masowe szczepienie ludności pod groźbą kar oraz izolowanie ludzi potencjalnie chorych.
Andrzej Heyduk
Reklama