Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
fot.GettyImages
Fake news to termin, który przebojem wdarł się do naszej świadomości. Większość wymyślanych informacji wydaje się całkowicie niewinna, jeśli nie licząc chęci generowania klików, a co za tym idzie – zarabiania pieniędzy. Są też i takie, jak wyemitowane podczas konferencji w jednym z ośrodków Donalda Trumpa topornie przerobione wideo, na którym prezydent z zimną krwią morduje swoich politycznych przeciwników i przedstawicieli mediów. Konia z rzędem temu, kto byłby w stanie powiedzieć, czemu to wszystko ma służyć.
Nieprawdziwe informacje istniały od zawsze. Propagandę, czy dezinformację wymyślono na długo przed krwawym XX stuleciem, w którym – jak się wydawało – doprowadzono je do perfekcji.
Tylko że wtedy nie było jeszcze internetu i mediów społecznościowych. Dziś żyjemy w takim zalewie informacji, że nie jesteśmy w stanie oddzielać ziarna od plew. To zmiana ilościowa i jakościowa zarazem. W epoce błyskawicznego przekazu jesteśmy dosłownie bombardowani informacją. Co jest prawdą, a co fałszem? Tego często nie są w stanie odróżnić nawet fachowcy. Gorzej – dziś nawet trudno się zorientować, czy daną informację napisał żywy dziennikarz, czy wygenerowały ją komputerowe boty. Jak twierdzą eksperci fake newsy stają się coraz doskonalsze i coraz bardziej wiarygodne. Właśnie te wiarygodne kłamstwa potrafią wyrządzać najwięcej szkód. Trudno je usunąć z Internetu, jeszcze trudniej – z naszej świadomości. Do tego dochodzi czynnik prędkości dystrybucji i zasięgu takiej pseudoinformacji. Jak wskazują różne badania, dzięki mediom społecznościowym fake newsy rozprzestrzeniają się nawet do sześciu razy szybciej niż prawdziwe informacje. Głównie w powodu swojej atrakcyjności. Bo taki fake news jest z reguły ciekawszy niż rzeczywistość.
To już nie są żarty. Ta forma kłamstwa i celowej manipulacji zbiera ogromne żniwo. Wystarczy popatrzeć na rankingi topowych fake newsów z ubiegłego roku. W Indiach furorę zrobił film, na którym widać ludzi, którzy porywają z ulic dzieci. Nagranie okazało się fałszywką, jak na ironię wyprodukowaną ze spotu kampanii społecznej, który ostrzega przed uprowadzeniami nieletnich. Hinduska wersja stereotypu o czarnej wołdze wywołała psychozę. Życie straciło co najmniej 30 osób, ofiar masowych linczów i zabójstw niewinnych ludzi posądzonych o zagrażanie bezpieczeństwu dzieci. Inne fake newsy z ubiegłego roku to rzekome groźby Baracka Obamy wobec Donalda Trumpa, sobowtór zastępujący Melanię Trump u boku prezydenta, czy – bardzo popularne – uśmiercanie różnych osób, papieża Benedykta XVI nie wyłączając. Nie będę przytaczać polskich przykładów, bo każdy z nich wywołałby kolejną burzę wśród zwolenników różnych politycznych opcji.
Widać to przede wszystkim w czasach kampanii wyborczych praktycznie na całym świecie. Znamienne przykłady to chociażby referendum w sprawie brexitu, czy wybory prezydenckie w USA, oba z 2016 roku. Tam wypuszczanie fake newsów było na porządku dziennym. Także polska przestrzeń medialna zalana jest fake newsami zwłaszcza w gorących okresach politycznych. A tych ostatnio nie brakowało, bo przecież w ciągu roku Polacy trzykrotnie szli do urn wyborczych. Polska przestrzeń
Gdy czytam o czymś na granicy prawdopodobieństwa, staram się pamiętać, jakie intencje mogą przyświecać autorom jakiejś mniejszej lub mniejszej sensacji. Ale ten osobisty aparat krytyki nie zawsze wystarcza. Psychologowie społeczni mówią o tzw. efekcie przesypiania. Zawsze zostają w nas odpryski informacji – pamiętamy coś bez szczegółów, wypychając z pamięci informacje o źródle takiego “newsa”.
Fake newsy są także znakomitym narzędziem dywersji, nie tylko wewnętrznej, ale i międzynarodowej. Pozostają bowiem w świadomości czytających i oglądających. Nie brak nawet socjologów społecznych ostrzegających, że kolejna wojna światowa może rozpocząć się od wiarygodnych fake newsów w postaci np. spreparowanych przemówień przywódców państw.
Niestety, media społecznościowe zwalniają nas od wymogu czytania dłuższych tekstów ze zrozumieniem, głębszej refleksji i przemyśleń. Tu królują emocje, najlepiej te wyrażane natychmiast – w postaci lajków, uśmiechniętych buziek, słoneczek, czy emotikonów symbolizujących płacz lub gniew. To pod ich wpływem powielamy często i podajemy dalej to, co przeczytamy lub obejrzymy.
W nasze błyskawiczne reakcje wkrada się też coraz częściej zwątpienie w wiarygodność jakichkolwiek źródeł informacji. To właśnie dlatego umiejętność rozumienia podstawowych mechanizmów rządzących mediami społecznościowymi staje się powoli koniecznością, tak samo ważną jak umiejętność samego czytania i pisania. Bez tego będziemy jak baranki prowadzone we mgle. Jeśli nie na rzeź, to na ostre strzyżenie.
Tomasz Deptuła
Reklama