W ubiegłą wyborczą sobotę zamiast zagłosować poszedłem do kina. Nie biorę udziału w polskich wyborach, bo uważam to za nieetyczne. Polska to kraj, z którego pochodzę, ale z którym z roku na rok coraz mniej mnie łączy. To fakt, który czasami napawa mnie smutną zadumą, ale coraz częściej przynosi ulgę podszytą lekkim poczuciem winy. Teraz, po wyborach, raczej ulgę. Zamiast do urny poszedłem do kina, na „Jokera”, po którym nie spodziewałem się zbyt wiele. Wyszedłem zdruzgotany. To przerażająco smutny film o samotności i potrzebie mocy, która drzemie w każdym z nas, a krzyczy tym głośniej im mniej w nas sprawstwa i bezsilności.
Kiedy wyszliśmy z kina było już ciemno. Żółty księżyc w pełni rozświetlał chicagowskie niebo odbitym trupim blaskiem. Może to efekt filmu i szaleńczej, choć zasługującej na Oskara kreacji Joaquina Phoenixa, ale w powietrzu czuć było krew. Wieczór był wczesny, więc pojechaliśmy na zakupy do polskich delikatesów. Na Irving Park zrobił się korek. „Dokąd oni wszyscy jadą o tej porze?” – zapytała moja ukochana, a ja zażartowałem, że pewnie na wybory. Łysy świecił upiornie oświetlając pusty dzisiaj teren, na którym kiedyś znajdowało się najbardziej przerażające miejsce Wietrznego Miasta, czyli szpital dla psychicznie chorych Dunning. Miejsce przeklęte, o którym do dziś w Chicago krążą legendy. Podobno do dziś w tej nieświętej ziemi leży około czterdziestu tysięcy ciał pacjentów chicagowskiej psychuszki. Tajemnica drogowego zatoru szybko się wyjaśniła, bo jedno pobocze zatarasował rząd policyjnych radiowozów, a drugie telewizyjnych furgonetek. Przed budynkiem apartamentowym rozpięta była żółta taśma. Znak, że przed chwilą zdarzyło się tam coś gwałtownego i krwawego. „Pewnie nasi” – mruknąłem, bo przecież Dunning to miejsce, gdzie poczuć można się prawie jak w Radomiu lub Koninie.
Polskie delikatesy zawsze przypominają mi, jak umęczonym jesteśmy narodem, ale w ten sobotni wieczór atmosfera była jeszcze gęstsza niż zwykle. Staliśmy w kolejce do serów, kiedy podekscytowany pracownik sklepu przybiegł do pań ekspedientek z sensacyjną wiadomością o pięciu osobach postrzelonych w budynku oddalonym o kilkaset metrów. Tym opiętym żółtą taśmą. Pani krojąca wędzony królewski pokręciła z dezaprobatą głową i rzuciła, że to pewnie czarni. Kolejka uśmiechnęła się trochę z poczuciem wyższości, ale trochę z niedowierzaniem, bo w końcu skąd czarni w Dunning?
Cała niedzielę chodziłem jak struty, czekając na nieuniknione zwycięstwo PiS-u i ujawnienie przez policję szczegółów makabrycznej zbrodni w apartamentowcu przy Irving Park. Nie zdziwiłem się, kiedy w poniedziałek rano policja podała, że sprawcą jest Polak, 66-letni Krzysztof Marek, który w zemście za urojone krzywdy dokonał egzekucji pięciorga sąsiadów. Polonijny internet od razu postawił dyżurną tezę o chorobie psychicznej sprawcy, ale ja stawiam stówę przeciw dolarowi, że sprawca był w pełni poczytalny. W jego mieszkaniu, z którego miał się wkrótce wyprowadzić z powodu niespłacania kredytu, policja znalazła notatki, którymi morderca motywował sam siebie do wymierzenia „sprawiedliwości” na nielubianych sąsiadach. Wcześniej usunięto go z zarządu budynku. Emeryturę miał marną. Perspektywy też. Jedyne, co musiało rosnąć to frustracja, bezsilność i żal. Im mniejszy i gorszy się czuł, tym silniejsza była pokusa odzyskania kontroli i władzy. Pokazania im wszystkim, kto tu rządzi. Załadował swoją czterdziestkę, wstał z kanapy lub krzesła, otworzył drzwi na korytarz i pokazał. Rozstrzelał zasiadającą do obiadu czteroosobową rodzinę Bułgarów, a potem poszedł rozprawić się z mieszkającą obok Polką. Strzelił jej w brzuch, ale zdołała uciec ze swojego mieszkania tylnymi drzwiami, więc dobił ją na schodach strzałem w tył głowy. Dlaczego? Nie wiem, może zwróciła mu uwagę, że zbyt głośno puszcza telewizję albo parkuje na nie swoim miejscu.
A wszystko to, by odzyskać kontrolę i dominację. To właśnie są główne przyczyny przemocy. Potrzebę sprawstwa, bycia ważnym i słuchanym ma w sobie każdy człowiek. Można skierować ją w konstruktywną i zdrową stronę – na przykład odnieść sukces w biznesie lub sporcie, zaangażować się w wolontariat lub założyć fundację. Ale to trudniejsza droga, wymagająca czasu i wysiłku. Łatwiej jest pokazać komuś środkowy palec na autostradzie, nazwać żonę „głupią babą”, uderzyć krnąbrne dziecko, wyżyć się na podwładnych. Mężczyźni częściej uciekają się do przemocy fizycznej. Popchną, szarpną, podduszą, uderzą. Wcześniej nazwą „szmatą”, bo szmatę łatwiej uderzyć niż ukochaną żonę. Poniżanie, utwierdzanie drugiej osoby w poczuciu niższości i eksponowanie swoich cech i zasług to kolejne taktyki odzyskiwania mocy. Jest ich zresztą więcej. Kobiety mają swoje sposoby. To plotkowanie, obrabianie tyłka znajomym, traktowanie swoich mężów jak życiowych nieudaczników. Wyszydzanie i wzbudzanie poczucia winy, porównywanie do tych, którym wiedzie się lepiej.
Świetnym miejscem do odzyskiwania poczucia mocy jest internet. To tam, zbici w stada plujemy bliźnim w twarz, wyzywamy od ciemnogrodu, pisiorów, lewaków i ubeków. Starsze panie, które ostatnio podczas fejsbukowej dyskusji nazywały noblistkę Olgę Tokarczuk „żydowską k...”, mają na swoich profilach zdjęcia z wnukami i obrazki z migocącymi różami i życzeniami „Miłego dnia wszystkim!”. Krzysztof Marek (oby nigdy nie wyszedł z więzienia) nie jest zatem potworem, który wypełzł z ciemnego lochu choroby psychicznej. Twierdzę, że w każdym z nas jest Krzysztof Marek i jest go tym więcej, im bardziej czujemy się stłamszeni i nieważni, a wtedy iluzję sprawczości, choćby na moment, daje nam sponiewieranie drugiego człowieka. W myślach, słowach, internetowych postach, kpiną, wyzwiskiem, pasem, nożem, pistoletem. Jest symptomem naszych czasów i odbiciem nas samych. Choć przecież czujemy się od niego lepsi, przylepiając mu łatkę zwyrodnialca. Jokera, który śmiejąc się z rozpaczy i niemocy pociąga za spust.
Grzegorz Dziedzic
rocznik 1974, tarnowianin. Z wykształcenia psycholog, z zawodu dziennikarz i publicysta. W latach 2014-2019 szef działu miejskiego w „Dzienniku Związkowym”. W wolnych chwilach pisze kryminały, podróżuje po Ameryce lub amatorsko uprawia kick-boxing. Już wkrótce ukaże się jego pierwsza powieść, której akcja dzieje się 100 lat temu w polskim Chicago.
Na zdjęciu: kadr z filmu "Joker"
fot.materiały dystrybutora
Reklama