Jeszcze zanim historyczne spotkanie Donald Trump – Kim Dzong Un dobiegło końca, obie strony odtrąbiły sukces. Nie spieszyłabym się jednak z przyznawaniem Donaldowi Trumpowi Pokojowej Nagrody Nobla, nad czym już zaczęły spekulować media. Nie dlatego, że komitet noblowski ma nastawienie dużo bardziej lewicowo-liberalne od prezydenta USA. Ryzyko, że Zachód, który w tym wypadku uosabia Donald Trump, znów popełnia grzech naiwności wobec reżimu w Pjongjangu, jest naprawdę niebagatelne.
Nie tylko w blasku fleszy
Machiny propagandowe przywódców obu krajów dostały w Singapurze to, co chciały. Okazji do zrobienia zdjęć, czy telewizyjnych ujęć pokazujących zbliżenie Trumpa i Kima było chyba więcej niż wypowiedzianych na szczycie słów. A tych też padło niemało, przynajmniej z ust prezydenta USA. Kim Dzong Un konsekwentnie ignorował bowiem pytania zachodnich dziennikarzy, zwłaszcza te o termin wypuszczenia więźniów z zakładów pracy i obozów karnych KRLD. Z ust prezydenta Trumpa reporterzy dowiedzieli się natomiast, że Kim jest przywódcą, który „kocha swój naród”. Nieźle jak na ocenę satrapy rządzącego najbardziej opresyjnym reżimem świata. Zwłaszcza jeśli porówna się to z retoryką prezydenta USA sprzed kilku tygodni.
Kto się boi definicji i szczegółów?
Szczyt się skończył, wątpliwości pozostały. Czy to przełomowy moment w procesie denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego, czy tylko jednorazowy dyplomatyczny fajerwerk? To pytanie, które jeszcze długo pozostanie bez odpowiedzi. Mimo medialnego szumu i dyplomatycznej pompy szczyt w Singapurze nie przyniósł szczegółowych ustaleń dotyczących wygaszania konfliktu. Trudno jednak nie zauważyć ewolucji wydarzeń ostatnich miesięcy. Jeszcze nie tak dawno próbne północnokoreańskie rakiety balistyczne odpalano tak często, że media nie nadążały o tym informować. Gdzieś w górach półwyspu detonowano jedną bombę jądrową za drugą. Oczywiście przy protestach i oburzeniu sąsiadów. Od tamtego czasu Kim zapowiedział moratorium na próby nuklearne oraz zamknięcie miejsca, w którym dokonywali testów. Złośliwi twierdzą co prawda, że dyktator i tak musiał to zrobić, bo masyw górski, pod którym wybuchały bomby uległ geologicznemu zniszczeniu i nie nadaje się już do użytku. Faktem jednak pozostaje, że Kim Dzong Un na razie nie chce budować nowego podziemnego poligonu nuklearnego. Spotkał się też z prezydentem Korei Południowej Moonem Jae Inem, bez którego wysiłków trudno byłoby wyobrazić sobie spotkanie w Singapurze. Reżim zaczął wypuszczać Amerykanów uwięzionych w Korei Północnej, często za absurdalne „przestępstwa”. Szczyt Trump-Kim nie wziął się więc z niczego. Ale z drugiej strony między USA a Koreą Północną nie ma nawet zgody co do znaczenia podstawowych terminów. Dla Trumpa denuklearyzacja to pozbawienie Pjongjangu broni atomowej oraz zlikwidowanie instalacji zdolnych do jej wytwarzania. Dla Kima – to zamknięcie parasola atomowego USA nad Koreą Południową. W Singapurze każdy z polityków mówił o zupełnie czymś innym.
Legitymizacja satrapy
Pozostaje także pytanie o osobiste zyski obu polityków osiągnięte w Singapurze. Politycznie Trump poprawił przede wszystkim swój wizerunek w USA, pokazując się jako mąż stanu, zdolny do dogadania się z wrogiem, z którym Ameryka pozostaje w konflikcie od prawie 70 lat. Można się spodziewać, że prezydent mocno stonuje swoją retorykę wobec Pjongjangu i przestanie grozić zbrojnym odwetem. Przynajmniej do listopadowych wyborów do Kongresu, których końcowy wynik jest dla republikanów mocno niepewny. Choć biorąc pod uwagę niedawne wypowiedzi Trumpa i jego doradców na temat premiera Kanady trudno wierzyć w Wersal w Białym Domu.
Dużo więcej zyskał jednak północnokoreański satrapa, który także zmiękczył swój wizerunek. Spotkanie z Donaldem Trumpem uwiarygodniło jego osobę w oczach całego świata. Jako “bardzo utalentowany człowiek” przestał nagle być reprezentantem dynastii, która od trzech pokoleń jest najpoważniejszym zagrożeniem dla tej części świata. Po szczycie w Singapurze Kim Dzong Un jest już jednym z regionalnych przywódców, do tego dysponującym arsenałem nuklearnym, którego chce się pozbyć. Tym samym przestał być Darthem Vaderem współczesnego świata. Nie wiadomo jednak, czy Biały Dom już wkrótce nie będzie żałować tej formy legitymizacji komunistycznego dyktatora. Stany Zjednoczone też przecież pozwoliły sobie na ustępstwa, rezygnując między innymi z prowadzenia wspólnych manewrów wojskowych z sojusznikami z południa półwyspu.
Ryzyko bez gwarancji
Na razie nie mamy żadnych gwarancji, że Kim rozbroi własne bomby i zawiesi program nuklearny. Trzeba przecież pamiętać, że to własne bomby atomowe czy już teraz wodorowe stanowiły dla Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej gwarancję przetrwania. To dlatego wyprodukowano w tym kraju 20-60 ładunków nuklearnych i opracowano technologię pozwalającą na ich umieszczenie w rakietach międzykontynentalnych, zdolnych do osiągnięcia terytorium USA. Jeśli Kim Dzong Un rozważa rzeczywiście rozkręcenie na śrubki swoich bomb, musi uzyskać alternatywne zapewnienia dalszego istnienia komunistycznego państwa na północy półwyspu. Nie będzie to łatwe. Wszystko zależy od tego, czy zapewnienia Trumpa o zachowaniu „czujności” okażą się realne.
Warto też pamiętać o zagrożeniach związanych ze zmianą równowagi w całym regionie. Jeśli umowa z Kimem oznaczać będzie redukcję amerykańskich baz na Dalekim Wschodzie, skorzystają na tym… Chiny, które staną się militarnym hegemonem w tej części świata.
Zachód może też grzeszyć naiwnością, że w Pjongjangu może ukształtować się nowy hybrydowy ustrój oparty na chińskim juanie, dolarze i pół-rynkowym systemie gospodarczym. Rodzące się tam symptomy konsumpcjonizmu przejawiane przez wciąż liczebnie skromniutką klasę średnią, to za mało, aby widzieć światło w tunelu. USA muszą więc nadal trzymać w pogotowiu swoje okręty podwodne na Pacyfiku, czy bombowce B2 startujące z amerykańskiego terytorium, aby Kim Dzong Un stale obawiał się szybkiej reakcji. Bez tego nie będzie można liczyć na jakąkolwiek denuklearyzację.
Jolanta Telega
[email protected]
fot.KEVIN LIM/THE STRAITS TIMES/SPH/EPA-EFE/REX/Shutterstock
Reklama