Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 5 października 2024 10:18
Reklama KD Market

Polonia wspomina Zbigniewa Wodeckiego

Polonia wspomina Zbigniewa Wodeckiego
Zbigniewa Wodeckiego nie trzeba przedstawiać. Kto nie wyczekiwał na dobranockę z „Pszczółką Mają”, nie zaszalał do przeboju lata '85 „Chałupy welcome to”, czy nie zachwycił się szlagierem „Zacznij od Bacha”. Niezwykłego artystę, fenomenalnego muzyka, kompana z wyjątkowym poczuciem humoru, dobrego i skromnego Zbyszka – wspominają jego chicagowscy znajomi i przyjaciele.

/a> Ania Zimny i Zbigniew Wodecki w Chicago


Anna Zimny, przyjaciółka Wodeckiego: – Poznaliśmy się dawno temu przez kolegę mojego męża, Konrada Mastyło, wówczas pianistę Piwnicy pod Baranami. Było to w czasach, gdy w Chicago bywała jeszcze Piwnica. Nasza znajomość na przestrzeni lat przerodziła się w przyjaźń. Oboje z mężem Witkiem uwielbialiśmy Zbysia, bo Zbysia nie dało się nie kochać. Emanowało od niego ciepło.

Był to nie tylko prawdziwy artysta, lecz także cudowny kolega i przyjaciel. Zawsze pozytywnie nastawiony do życia i ludzi. Niesamowicie utalentowany, lecz równocześnie ciężko pracujący i kochający swoją pracę. Kochał i szanował publiczność, która przychodziła na jego koncerty. Miał doskonałe poczucie humoru, potrafił żartować i śmiać się sam z siebie, a to nie jest łatwe.

Wraz z mężem mieliśmy się wkrótce spotkać ze Zbysiem w jego ukochanym Krakowie. Jeszcze podczas naszego ostatniego spotkania w styczniu tu, w Chicago, przypominał nam, że czeka na nas w Krakowie, bo takich kanapek z polskimi pomidorami, jakie on nam przygotuje, tu w Chicago nie ma. Serce krwawi po odejściu Zbysia.

Małgorzata Borysiewicz, promotorka z firmy Up-To-Sound: – W 2013 r. zaprosiłam Zbyszka na koncert walentynkowy do Chicago. Zgodził się bardzo chętnie, bo – jak sam twierdził – był artystą, który nigdy nie odpoczywał. Od początku uderzyła mnie jego otwartość, energia, pogoda ducha. Był niesamowicie zdolny, świecił talentem na odległość, a do tego był miły, ciepły, dowcipny. Od razu zrobił na mnie wrażenie „dobrego człowieka” z duszą. Głęboko wchodził w personalne relacje z ludźmi, a przecież wcale nie musiał tego robić. Ponadto, co się rzadko zdarza, był artystą bez pretensji.

/a> Dariusz i Małgorzata Borysiewicz po koncercie Zbigniewa Wodeckiego w Chicago


Na początku lat 90., jeszcze jako studentka Akademii Muzycznej w Warszawie, pojechałam do filharmonii w Słupsku, gdzie miałam okazję przyjrzeć się Wodeckiemu. Był już wówczas popularnym artystą estradowym, lecz tego dnia grał koncert Bacha na skrzypcach. Byłam pod ogromnym wrażeniem mistrzowskiego wykonania oraz tego, jakim szacunkiem darzyli go klasycznie wykształceni muzycy w środowisku. Tego szacunku nigdy nie stracił. Wodecki potrafił zagrać wszystko, co jest rzadko zdarzającym się fenomenem. A do tego, jak miałam się okazję przekonać podczas koncertu w Chicago, był znakomitym improwizatorem, prezenterem, po prostu świetnym showmanem.

Gościłam u siebie wielu artystów. Wiadomo, wszyscy są obwarowani kontraktami, mają swoje wymagania. Zbyszek nie miał tak naprawdę żadnych wymagań. Był niesamowicie ludzki i wyważony. Choć moja firma oferowała pokrycie różnych kosztów, on upierał się, by płacić we wszystkich restauracjach. Mówił wówczas „Małgośka, ty się w ogóle nie przejmuj”. Zarabianie pieniędzy szło mu dobrze, lecz wiem ze środowiska, że łatwo potrafił się również nimi dzielić.

Pamiętam, jak wracaliśmy ze Zbyszkiem z Detroit, gdzie również organizowałam jego koncert. Plan był taki, że po powrocie do Chicago mieliśmy pojechać na zakupy, a potem do restauracji coś zjeść. W drodze zadzwoniłam do mojej mamy, która zajmowała się dziećmi pod moją nieobecność, z prośbą, by przypomniała synom o ćwiczeniach gry na instrumentach. Gdy Zbyszek usłyszał, że moje dzieci grają, zareagował bardzo spontanicznie. Już nie chciał jechać na zakupy, tylko do mnie do domu. Całe popołudnie i wieczór spędził z moimi synami, improwizując, szlifując ich muzyczny warsztat i ucząc gry na skrzypcach.

Wiadomość o jego śmierci była ciosem. Ze Zbigniewem Wodeckim wszyscy byli oswojeni. Wydawało się, że on zawsze był, jest i... zawsze będzie. A jednak go zabrakło.

/a> Dr Michael Hytros ze Zbigniewem Wodeckim


Dr Micheal Hytros, przyjaciel Wodeckiego: – Zbyszka znałem od najmłodszych lat. Byliśmy z jednej miejscowości, mieszkaliśmy blisko siebie, razem się wychowaliśmy. Wiedzieliśmy o sobie wszystko. Ja jestem ojcem chrzestnym jednego z jego synów, on po śmierci swojej matki mówił do mojej „mamo”.

Oprócz tego, że byliśmy spokrewnieni i znały się nasze rodziny, Zbyszek był najserdeczniejszym przyjacielem, jakiego w życiu miałem. I to pod pod każdym względem. Pomijając jego zalety artystyczne, był to człowiek niezwykle dobrego serca. Umiał współżyć z każdym, co się rzadko zdarza. Wyrywał się z pomocą do każdego, kto jej potrzebował. W każdym widział wartość. Był skromny i bezpośredni. Inteligentny, błyskotliwy, najpoważniejszą sytuację potrafił obrócić w żart, rozruszać każdą atmosferę i każdego urzec swoją osobowością i humorem. Często dzwonił do mnie bez powodu, czy to z Polski, czy z trasy, nieraz w środku nocy, tylko po to, aby opowiedzieć mi jakiś kawał lub zapytać, co słychać.

Jego sukcesy obserwowałem od najmłodszych lat, kiedy grał jeszcze w zespole Ewy Demarczyk, a potem jak stawiał pierwsze samodzielne kroki na muzycznej scenie. Często u niego nocowałem, obserwowałem, jak ciężko pracował i poważnie podchodził do swojej muzycznej kariery. Gdy przyjeżdżał do Chicago w latach 80, często u nas mieszkał.

Spotykaliśmy się przy wszystkich możliwych okazjach, kilka razy w roku. Pięć tygodni temu byliśmy razem na wakacjach na Florydzie. Gdy odwiedzał mnie w gabinecie w Chicago, moi współpracownicy byli zaskoczeni jego serdecznością, bezpośredniością i tym, jak potrafił z każdym nawiązać kontakt.

Wciąż nie mogę się pozbierać po jego śmierci. Patrzę na telefon i nie wierzę, że on już nie zadzwoni. Taki przyjaciel zdarza się raz na całe życie. Po prostu nie mogę uwierzyć, że go nie ma.

Krzysztof Maliszczak, muzyk, saksofonista: – Zbyszek był ewenementem. To była wielka gwiazda, jeszcze w latach 70. Radio Wolna Europa mówiło, że Polska nie jest w stanie zapewnić odpowiednich warunków muzykowi takiego formatu jak on. Pochodził z rodziny muzycznej, jego ojciec był trębaczem, a matka sopranistką. Muzykę miał w genach. Zbyszek miał dar i wielki talent, to był muzyk światowej klasy.
Pierwszy raz spotkaliśmy się na próbie przed szczecińskim festiwalem FAMA, to był 1968 lub 69 rok. Ja potem wyjechałem na Zachód, ale dostałem od Zbyszka zaproszenie do grania w jego zespole. Można powiedzieć, że byłem jego nadwornym saksofonistą. Mieszkałem na Zachodzie, ale wciąż wracałem, by grać razem ze Zbyszkiem.

Wspomnień i anegdot związanych z nim pamiętam bardzo wiele. W Krakowie Zbyszek często jeździł do domu w Krakowie po Dietla, a przy Stradomskiej jest znak stopu przed torami tramwajowymi. Zbyszek zawsze wierzył w przyspieszenie swojego samochodu, ale kiedyś zdarzyło się, że przywalił w ten tramwaj. Naprawił samochód, ale po kilku tygodniach znowu zahaczył o tramwaj. Pewnego razu jechaliśmy razem i wtedy to zdarzyło się po raz trzeci. Tramwaj się zatrzymał. Wychodzi z niego motorniczy i mówi: „A to pan, panie Wodecki. Dopiero mnie koledzy z zajezdni przed panem ostrzegali...”.

Pomagałem załatwiać Zbyszkowi koncerty w Stanach. Kiedyś odbierałem go z lotniska. Zbyszek wyszedł z odprawy ubrany w smoking. Pytam go, gdzie ma bagaż, a on na to, że nie ma, przywiózł tylko w kieszeniach szczoteczkę do zębów, ustnik do trąbki i podkłady do grania. Wcześniej dzwonił do mnie, żebym pożyczył dla niego skrzypce i trąbkę. To był tytan pracy, wciąż w drodze, cały czas na walizkach. Wciąż ćwiczył, nawet podczas rozmowy ćwiczył na sucho. Kiedyś siedzimy w knajpie i rozmawiamy, widzę, że coś wygrywa palcami w powietrzu. Pytam, co gra, a Zbyszek na to, że etiudę Paganiniego.

Kiedyś w Kalifornii zaproszono nas na rejs po Pacyfiku. Zbyszek był facetem żywiołowym, pełnym pomysłów i w pewnej chwili krzyknął do mnie „Krzysiek, skaczemy!”. I wskoczyliśmy do oceanu, a że fala była wysoka, momentalnie straciliśmy łódkę z oczu. My się śmialiśmy, ale tym, którzy zostali na łódce, nie było do śmiechu.
Dzwoniliśmy do siebie regularnie. Wielokrotnie rozmawialiśmy na temat zdrowia, bo Zbyszek miał chorobę wieńcową, a mimo to palił. Ostatnio mniej, ale jednak. Ja przeszedłem operację bypassów, więc namawiałem go na zabieg. Kto mógł pomyśleć, że po operacji wdadzą się komplikacje i udar mózgu. Byłem w ciągłym kontakcie z rodziną i przyjaciółmi Zbyszka i od pewnego momentu praktycznie nie mieliśmy już nadziei, że Zbyszek z tego wyjdzie.

Miesiąc temu widziałem się ze Zbyszkiem w Miami, gdzie przyjechał na wakacje. Rozmawialiśmy o muzyce, wspominaliśmy wspólne koncerty. Planowaliśmy, że w sierpniu po serii koncertów odbiorę go z Orlando i pojedziemy do Miami. Wielka szkoda, że nie pojedziemy.

Wojciech Kozłowski, trębacz, terapeuta uzależnień: – Ze Zbigniewem Wodeckim zetknąłem się kilkakrotnie. Kiedyś grałem we Wrocławiu na wyborach Miss Polski, na których występował Wodecki. Pograliśmy trochę razem, pożartowaliśmy. To był bardzo dobry muzyk, muzykalny i wszechstronny. Dzięki piosence o pszczółce Mai i „Chałupy welcome to” każdy w Polsce wiedział, kim jest Wodecki, ale nie każdy wiedział, że śpiewał standardy jazzowe na bardzo dobrym poziomie. Szanował innych muzyków, co w środowisku nie jest niestety normą. A Zbyszek zawsze podchodził, porozmawiał, pożartował.

W latach 80. grałem na statkach, które pływały dookoła świata. Pamiętam, że wracałem kiedyś z rejsu ze słynnym piosenkarzem Andrzejem Dąbrowskim. To był idol Wodeckiego i Zbyszek wyszedł po nas na lotnisko. Powiedział: „Chłopaki, ja bym bardzo chętnie popłynął z wami dookoła świata, ale nie mogę, muszę tu na miejscu dbać o sławę”. Te słowa zapadły mi w pamięć.
Wodecki bardzo dużo pracował, do niedawna grał dwie, trzy imprezy dziennie, praktycznie „mieszkał” w samochodzie. Jestem zaskoczony jego śmiercią. Nie był otyły, alkoholu nie nadużywał, w przeciwieństwie do wielu muzyków. To był skromny i dobry człowiek.

wysłuchali: Joanna Marszałek i Grzegorz Dziedzic

Zdjęcia z archiwów prywatnych



Zbigniew Wodecki – autor polskich szlagierów, skrzypek i trębacz, zmarł 22 maja w jednym z warszawskich szpitali. Przygodę z muzyką rozpoczął w wieku pięciu lat i związał z nią całe swoje życie. Tworzył i koncertował także w ostatnim czasie, kiedy miał już problemy ze zdrowiem. Mówił, że jest krakusem i śpiewającym muzykiem.

Artysta 5 maja przeszedł zabieg wszczepienia bypassów. Niespodziewanie 8 maja nad ranem doznał rozległego udaru mózgu.

Wodecki był jedną z najważniejszych postaci polskiego świata muzycznego. Wielu słuchaczy, myśląc o nim, widzi długowłosego wirtuoza, grającego na skrzypcach, słyszy jego melodie i hity takie jak „Opowiadaj mi tak”, „Pszczółka Maja”, „Izolda” czy „Chałupy”. Był nie tylko wokalistą i instrumentalistą, dał się poznać również jako kompozytor i aranżer. Samego siebie określał mianem „śpiewającego muzyka”. Przez całe życie był związany z Krakowem i posądzany o to, że „pomieszkuje w Warszawie”.

Od piątego roku życia uczęszczał do Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia im. W. Żeleńskiego w Krakowie. Pod koniec lat 60. związał się z Piwnicą pod Baranami. Występował też z zespołami Anawa (na skrzypcach), Czarna Perła (na trąbce). Grał m.in. z Ewą Demarczyk, Markiem Grechutą. Był skrzypkiem Orkiestry Symfonicznej PRiTV oraz Krakowskiej Orkiestry Kameralnej pod dyrekcją Kazimierza Korda. Wodeckiego dobrze kojarzy również młoda widownia – artysta chętnie angażował się w produkcje adresowane do dzieci. Nie unikał telewizji, ma na koncie epizodyczne role, był gospodarzem wielu telewizyjnych programów muzycznych.

Nie zdążył wystąpić na koncertach „Mój jubileusz”, które planował jesienią 2017 r.

Pogrzeb Zbigniewa Wodeckiego odbędzie się we wtorek, 30 maja, na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Artysta zgodnie z wolą najbliższych spocznie w grobie rodzinnym.

(PAP)

4

4

2 4

2 4

1 3

1 3


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama