Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
środa, 27 listopada 2024 03:47
Reklama KD Market

Albert Sługocki – bodhisattwa z rogatą duszą

Albert Sługocki – bodhisattwa z rogatą duszą
Albert Sługocki fot.Grzegorz Dziedzic
/a> Albert Sługocki fot.Grzegorz Dziedzic


Życie Alberta Sługockiego to gotowy materiał na scenariusz hollywoodzkiego filmu. To historia antykomunisty, który po ucieczce z Polski połowę życia spędził walcząc w oddziałach specjalnych, a drugą – pomagając amazońskim Indianom. Albert Sługocki był jedynym Polakiem wchodzącym w skład oddziału uczestniczącego w pogrzebie prezydenta Johna F. Kennedy'ego, i jedynym, który ma swój posąg w buddyjskiej świątyni.

Alberta Sługockiego spotykam w chicagowskiej księgarni Quo Vadis, gdzie promuje swoją książkę „Moje życie, moje wojny. Z Polski do US Special Forces i Amazonii”. Mimo swoich 85 lat, prezentuje się świetnie. Kiedy zaczyna mówić, wszyscy przybyli na spotkanie wiedzą, że to człowiek nietuzinkowy. Żołnierz, awanturnik, antykomunista, jak sam mówi „rogata dusza”. Z drugiej strony – wrażliwy filantrop, człowiek, który potrafi przyznać się do swoich słabości i błędów, a co najważniejsze – przekuć je na pełne sensu, pozytywne działania. Bo Albert Sługocki to człowiek czynu.

Twardy chłopak

Urodził się w 1931 r. Warszawie. Pochodzi z rodziny szlacheckiej, herbu Ślepowron. Z Polski uciekł wkrótce po zakończeniu II wojny światowej w 1947. Wojtek Sługocki (imię zmienił już na emigracji) miał wtedy 14 lat. W Słupsku, dokąd został przesiedlony wraz z matką, młody Albert, wówczas jeszcze Wojtek, zaangażował się w działalność antykomunistycznej organizacji – Narodowych Sił Zbrojnych. Szef komórki został aresztowany, a Sługocki postanowił, że jedynym ratunkiem przed aresztowaniem i prawdopodobnie – karą śmierci, będzie ucieczka z Polski. Pociągiem dostał się do Zgorzelca, gdzie razem z kolegą z organizacji postanowili przedostać się przez Nysę. Była zima, a na rzece lód, który załamał się pod kompanem Alberta tak nieszczęśliwie, że chłopak utonął. Następnie Sługocki próbował przedostał się przez zieloną granicę do Czechosłowacji, ale został aresztowany przez patrol straży granicznej. Przetransportowali go do więzienia w Katowicach. Stanął przed sądem, ale nie ujawnił swojego nazwiska, trafił więc do więzienia bezpieki. Był bity przez kilka tygodni, przetrzymywany w celi, której całe wyposażenie stanowił kubeł i odrobina słomy na podłodze. Nadal nie zdradził swojego prawdziwego nazwiska. Został skazany na cztery lata więzienia dla młodocianych przestępców. – Tam było mnóstwo kieszonkowców, nożowników i innych szemranych typków. Ja miałem tam status twardego chłopaka, który nie sypnął i się nie przyznał – wspomina Sługocki.

W więzieniu pobił informatora UB i dostał kolejne cztery lata. Podczas transportu z Katowic do innego więzienia strażnicy zapomnieli Sługockiego skuć. Wykorzystał moment, kiedy podpity strażnik chciał się wysikać, wypchnął go z ciężarówki i uciekł do lasu. Dzięki pomocnym ludziom dostał się do Warszawy, a stamtąd do Gdyni. Ukryty pod węglem wypłynął z Polski na frachtowcu „Pułaski”, na którym dopłynął do Bostonu. Nie mógł jednak zostać w USA ze względu na nielegalny status imigracyjny, więc innym statkiem wrócił do Europy, do Marsylii.

Z nożem na kaprala

Na miejscu zaciągnął się do słynnej Legii Cudzoziemskiej. – Tam byli tacy sami „rozbójnicy”, jak ja. Zbieranina awanturników i kryminalistów – przyznaje. Ukończył trening spadochroniarski i miał zostać wysłany na wojnę do Indochin. – To było w Algierii, popiliśmy tęgo i poszedłem spać do hotelu. Nagle poczułem, że ktoś się do mnie dobiera. Myślałem, że to dziewczyna, która poszła z nami do hotelu, ale szybko zorientowałem się, że to inny legionista, kapral. Zacząłem się bronić i wbiłem mu nóż w plecy. Przeżył, ale ledwie – wspomina.

Po tym incydencie Albert Sługocki został zwolniony z Legii Cudzoziemskiej. Zaciągając się, zawyżył swój wiek i był za młody, żeby stanąć przed sądem wojennym. Na swoje szczęście, ponieważ w 1954 r. cały jego oddział został w Indochinach „wybity do nogi”. Wrócił do Francji, a stamtąd statkiem do Baltimore. Czasy na szczęście się zmieniły, w Europie wyrosła żelazna kurtyna, a uciekinierów zza niej Amerykanie nie deportowali. Sługocki pojechał do Nowego Jorku i dostał legalny status imigracyjny.

Bodhisattwa, który nienawidził komuny

Albert Sługocki jest z krwi i kości antykomunistą, ale nie teoretykiem siedzącym z nosem w książkach i prowadzącym akademickie dyskusje. Chciał walczyć z komunistami, więc postanowił zaciągnąć się do amerykańskiej armii. Dowódcy szybko odkryli jego potencjał. Służąc w jednostkach specjalnych pojechał na swoją pierwszą „amerykańską” wojnę, do Korei. Podczas jednej z bitew życie stracił Stan Morawiecki – plutonowy oddziału, w którym walczył Sługocki. – Leżał tam na śniegu i nie mogliśmy się do niego dostać. To bardzo osłabiało morale żołnierzy. Ja byłem ranny, ale zerwałem bandaże i powiedziałem koledze, że pójdę po ciało Stana. W nocy otworzyliśmy pełny ogień, żeby zorientować się, gdzie znajdują się stanowiska nieprzyjaciela. Podczołgałem się i udało mi się ściągnąć jego ciało – opowiada Sługocki, który historię Stana Morawieckiego opisał w swojej książce „Requiem dla amerykańskiego żołnierza”.

W 1953 roku w Korei nastąpiło zawieszenie broni i wymiana jeńców. – Po przeciwnej stronie stali Chińczycy, ale byli tam także Rosjanie. Wśród nich zobaczyłem oficerów w polskich mundurach, byli po stronie Sowietów. To był dla mnie wstrząs.

Sługocki kontynuował swoją wojskową karierę jako komandos w Zielonych Beretach (jednostkach specjalnych wojsk lądowych Stanów Zjednoczonych) . Po kilku misjach w różnych częściach świata, trafił na kolejną wojnę, do Wietnamu. Tam służył przez pięć lat. Został awansowany do stopnia Sergeant Major. Walczył z komunistami, ale odkrył w sobie pasję pomagania ludziom. – Na granicy Kambodży i Wietnamu biliśmy się z Wietkongiem. Była tam świątynia buddyjska, prawie zupełnie zburzona. Miałem niewielki budżet na pomoc rodzinom kambodżańskich żołnierzy, którzy walczyli po stronie Amerykanów. Postanowiłem, że odbudujemy świątynię. Mieszkańcy uznali mnie za bodhisattwę – człowieka zesłanego przez Boga, a w świątyni stanął mój posąg, podpisany „Albert Sługocki”.

Warta honorowa

W listopadzie 1963 roku, po odniesieniu ran na froncie, Albert Sługocki wrócił z Wietnamu do Stanów Zjednoczonych.

– Pewnego dnia nadszedł rozkaz, że starsi sierżanci służb specjalnych mają się natychmiast stawić do służby. Natychmiast, ponieważ w zamachu zginął prezydent John F. Kennedy.

Prezydent Kennedy został pochowany z honorami, a otoczenie i rodzina prezydenta zażyczyli sobie, żeby trumnę nieśli żołnierze sił specjalnych. Albert Sługocki był jednym z tych, którzy szli w kondukcie pogrzebowym.

Droga bojowa Alberta Sługockiego jest tak długa i fascynująca, że nie sposób opisać jej w prasowym artykule. To historia na film, a właściwie serial. Sługocki, będąc w oddziałach specjalnych i amerykańskim wywiadzie, służył w Niemczech, Boliwii i innych krajach, także w Polsce. Odznaczony Silver Star, Silver Cross, czterema medalami Purple Heart. – Gdybym zawiesił je wszystkie, wyglądałbym jak ruski generał – śmieje się Major Sergeant.

Po 20 latach służby Sługocki przeszedł na wojskową emeryturę. Zamieszkał na Florydzie, gdzie został funkcjonariuszem US Marshals. To okres życia, który Albertowi Sługockiemu trudno wspominać. Wojenne przeżycia odcisnęły na nim swoje piętno, zorientował się, że cierpi na zespół stresu pourazowego (PTSD), chorobę powszechną wśród weteranów. Jedyną pocieszycielką stała się butelka whisky, która podpowiadała Sługockiemu coraz to bardziej autodestrukcyjne i niebezpieczne pomysły. – W końcu moja żona stwierdziła, że powinienem wyjechać i odnaleźć siebie na nowo. Pojechałem do Amazonii.

Świat, gdzie nie sięga prawo

W Brazylii, kupił niewielki statek, którym pływał po Amazonce przewożąc towary na granicy Brazylii i Peru. Z Peru przewoził ziemniaki i czosnek, a z powrotem – kontrabandę, choć jak podkreśla, nigdy nie przemycał narkotyków. W Amazonii, gdzie osiedlił się na początku lat 80., spędził dwadzieścia lat. Tereny, po których pływał nie należały do bezpiecznych. Partyzantka, szmuglerzy, kartele narkotykowe – rzeczywistość, w której nie obowiązywały żadne prawa. Ale Sługocki spotykał też zwykłych ludzi – Indian zamieszkujących nadbrzeżne wioski. Podczas sztormów, kiedy był zmuszony przybić do brzegu, nawiązał kontakt z tubylcami. Chorowali na malarię, często mieli niegojące się rany, a ludowa medycyna była niewystarczająca, aby im pomóc. Sługocki początkowo dzielił się z Indianami swoimi zapasami lekarstw i wykorzystywał podstawową wiedzę medyczną, nabytą podczas żołnierskiego szkolenia. Po okolicy szybko rozeszła się wieść o białym uzdrowicielu, a zapotrzebowanie na medyczną pomoc okazało się ogromne.

W tym czasie Sługockiemu, dzięki pomocy rządu peruwiańskiego, udało się kupić dziesięć tysięcy hektarów dżungli. – Wyszkoliłem i uzbroiłem strażników. Zadbałem też o to, żeby wszyscy wiedzieli, że do próbujących wycinać drzewa na moim terenie będziemy strzelać – mówi Sługocki, któremu udało się w ten sposób ocalić ogromne połacie dżungli i zachować jej pierwotny charakter.

Urodzony, by pomagać

Urodzony w Warszawie Wojtek Sługocki założył organizację charytatywną Project Amazonas, skupiającą się na ochronie amazońskiej puszczy i pomocy jej mieszkańcom. Dzięki współpracy z peruwiańskim Ministerstwem Zdrowia fundacja stworzyła statek szpital „Esperanza” („Nadzieja”), a lekarzom i personelowi medycznemu udaje się dotrzeć nawet do 1,5 tys. osób podczas każdej wyprawy, a tych Sługocki co roku organizuje trzy lub cztery.

Od początku działalności fundacja Sługockiego pomogła około 50 tysiącom Indian, zamieszkujących odległe zakątki peruwiańskiej dżungli, do których dopłynąć można niezliczonymi odnogami Matki Wszystkich Rzek – Amazonki. – Skąd wiedzą, że przypływamy? Przed każdą wyprawą ogłaszamy przez radio, że będziemy w konkretnym miejscu, o danej porze. Indianie mają małe radia na baterie, stąd zawsze wiedzą, gdzie nas znaleźć. Czekają na nas tłumy ludzi, całe rodziny przypływają czółnami.

– Urodziłem się z tym, żeby pomagać ludziom. Połowę życia się biłem, ale chęć niesienia pomocy zawsze była we mnie – mówi. O swoim życiu napisał książkę pt. „Autumn Man”, wydaną pod polskim tytułem „Moje życie, moje wojny”. Książka rozpoczyna się cygańskim wierszem pt. „Jesienny człowiek”: „Człowiek urodzony późną jesienią, jest jak ostatnie liście lata, porwane przez wiatry nadchodzącej zimy,targane i rzucone na cztery strony świata, na wieczną wędrówkę. Nigdy nie zazna spokoju w sercu”.

Grzegorz Dziedzic

[email protected]

Zdjęcia: Grzegorz Dziedzic, arch. Alberta Sługockiego

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

ReklamaWaldemar Komendzinski
ReklamaDazzling Dentistry Inc; Małgorzata Radziszewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama