Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 12 października 2024 09:34
Reklama KD Market

Odcienie polonijnego sportu 2016. Od olimpijskiego złota do gromu o sile nokautu


Mijający rok miał dla polonijnych sportowców wiele odcieni. Był złoty dla Olivii Smoligi na olimpijskiej pływalni w Rio de Janeiro. Też złoty, ale z dodatkami srebra i brązu na matach karate. Dla piłkarzy Eagles jasno świecącym promieniem, dla Piotra Feteli chwilowym mrocznym zachmurzeniem, a dla Andrzeja Fonfary gromem z jasnego nieba o sile nokautującego ciosu.


Złota Olivia


Olivia Smoliga, córka polskich emigrantów, przybyłych do USA w 1991 roku, dokonała na igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro czegoś, czego nie udało się żadnemu sportowcowi polskiego pochodzenia w Chicago. Dotarła do finału pływackiego wyścigu na 100 m st. grzbietowym, zajmując w nim doskonałe szóste miejsce, by kilka dni później zdobyć złoty medal w sztafecie 4×100 m st. zmiennym.

Żeby zapewnić sobie miejsce w reprezentacji olimpijskiej, musiała w kwalifikacyjnych ocierać się o rekord świata. To pokazuje nie tylko poziom amerykańskiego pływania, ale także skalę rywalizacji, w jakiej przyszło jej brać udział.


Jechała do Rio w roli faworytki. Amerykańscy eksperci widzieli ją na podium, złoty medal mistrzostw świata tę prognozę jeszcze bardziej uwiarygadniał. Ostatecznie w finale zajęła szóste miejsce. Dla jednych dopiero szóste, dla innych aż szóste. Osiągalne nie dla każdego, a przynajmniej nie dla polskich pływaków, którzy jechali do Rio z dużymi nadziejami, a wrócili z niczym.


To, co nie udało się w wyścigu indywidualnym, powiodło się w sztafecie 4×100 m st. zmiennym. Smoliga startowała w eliminacjach, zapewniając sztafecie amerykańskiej udział w finałowej rozgrywce. W niej startowały pływaczki, które w wyścigach indywidualnych były klasyfikowane najwyżej, medale otrzymały wszystkie, te z wyścigu eliminacyjnego również. To, że później nie stanęła na podium i nie wysłuchała narodowego hymnu, w niczym nie pomniejsza jej roli w ostatecznym zwycięstwie i w radości, jaki złoty medal jej sprawił. Tym bardziej, że wynik osiągnięty w eliminacjach nie tylko zapewnił finał, ale dałby w tym finale też krążek z najcenniejszego kruszcu.


Medale w trzech kolorach


Polonijni karatecy od lat przyzwyczajają do sukcesów, ale mijający rok był wyjątkowo obfity w medalową zdobycz każdego koloru. Trzynastoletnia Karina Róg zdobyła w swojej kategorii wiekowej srebrny medal mistrzostw Europy w karate kyokushin. W Holandii przegrała złoto różnicą zaledwie 0,2 punktu. Jest niezmiernie utalentowana i jeżeli będzie w dalszym ciągu robić tak duże postępy, to ma duże szanse wystartować za trzy lata w igrzyskach olimpijskich w Tokio. Na tych samych zawodach Marek Ociesielski zajął w wadze ciężkiej wysokie piąte miejsce.


Nie były to jedyne sukcesy karateków Centrum Sztuk Walki KANKU. W Otwartych Międzynarodowych Mistrzostwach Ameryki Północnej w Rochester wywalczyli oni cztery złote, dwa srebrne i pięć brązowych medali. Zawody z pewnością na długo zapamięta Paweł Figlewicz. Powrócił do uprawiania sportu po przerwie trwającej czternaście lat. I był to złoty powrót, bo właśnie medal tego koloru, zdobyty w wadze superciężkiej, powiększył jego kolekcję.

Na podobny powrót kilka lat temu zdecydowała się Agata Smetaniuk w karate shotokan. I podobnie jak w przypadku Figlewicza zakończył się on pełnym sukcesem. W tym roku wielokrotna medalistka mistrzostw świata, Europy, Polski i USA wzbogaciła się o trzy kolejne krążki. W Fort Lauderdale w National Karate Championship zdobyła dwa złote w mandatory kata i mandatory oraz brązowy w kata. Jak sama twierdzi, był to jej najlepszy występ od trzech lat i jeżeli utrzyma tę dyspozycję, to jej udział w tokijskiej olimpiadzie stanie się bardzo realny.


Eagles i wszystko jasne


Polonijna piłka nożna przeżywa załamanie. To nie jest wprawdzie jeszcze kryzys, ale coś, co niepokoi i nie rysuje optymistycznych wizji. Coraz mniej zespołów, w niektórych polskich piłkarzy praktycznie już nie ma. Na szczęście były na tym zachmurzonym niebie przejaśnienia.


Swoje pięć minut miał Polonez, pierwszy raz w swojej historii zdobywając mistrzostwo Polskiej Ligi Piłkarskiej. Czarny Dunajec po raz kolejny udowodnił, że nie ma sobie równych w Lowell Foods Lidze Podhalańskiej, a postawa obu zespołów Wisły w National Soccer League też była powodem do satysfakcji. To jednak były tylko te wspomniane już przejaśnienia. Pełnym blaskiem świecił przez cały rok tylko jeden klub. Ten z największymi tradycjami i dokonaniami w przeszłości. Eagles, bo o nim mowa, miał jeden z najbardziej udanych sezonów w ostatnich latach. Dobry start w rozgrywkach halowych, zwycięstwo w Pucharze Lata w Michigan i mistrzostwo Metropolitan Soccer League. To ostatnie wywalczone w wielkim stylu.





Piłkarze Eagles byli zespołem zdecydowanie najlepszym, dysponującym najwartościowszym i najbardziej wyrównanym składem. Zespołem sprawnie kierowanym przez ludzi zarządzającymi klubem i konsekwentnie prowadzonym przez szkoleniowców. Najpierw Piotra Śliwę, najlepszego amatorskiego bramkarza w Chicago, a w końcówce sezonu przez Toma Cholewę, najbardziej cenionego trenera w polonijnym środowisku piłkarskim.


Był to rok udany również dla wymienionego już Śliwy. Podpisał on zawodowy kontrakt z Florida Tropics SC w halowej Major Arena Soccer League i jest w niej czołową postacią. Wielką satysfakcję mają również piłkarze Eagles over-30. Podobnie jak ich koledzy z pierwszego zespołu, bez najmniejszych problemów wygrali swoją kategorię wiekową w Metropolitan, a poziom, jaki zaprezentowali, entuzjazm, jaki wnosili do gry i klasa, z jaką podchodzili do każdego meczu, mogą być przykładem dla wielu zespołów składających się z młodszych wiekiem piłkarzy.


Chwilowe zachmurzenie i szczęśliwy powrót


Piotr Fetela w mijającym roku dwa razy był na ustach rajdowej Ameryki. Najpierw, kiedy w spektakularny sposób wygrał Sno*Drift Rally w Michigan, a kilka tygodni później z powodu koszmarnie wyglądającego wypadku, który o włos nie doprowadził do tragedii.


Wygrać amerykański rajd udało się w przeszłości tylko legendarnemu Sobiesławowi Zasadzie. Było to kilkadziesiąt lat temu. Od tamtej pory żaden polski kierowca nie poszedł w jego ślady. Do ostatniej styczniowej niedzieli, bo właśnie wtedy ogłoszono wyniki pierwszej eliminacji rajdowych mistrzostw USA. Klasyfikację generalną wygrał Fetela, wyprzedzając drugiego na mecie Troya Millera o… 0,6 sekundy. – Jechałem do Michigan napompowany pozytywną energią – mówił na mecie polonijny rajdowiec. – Wiedziałem, że stać mnie na wielkie osiągnięcie. Miałem świadomość tego, że to, co robiłem do tej pory, że nie odpuszczałem, że byłem konsekwentny, wreszcie zaowocuje, spełni moje marzenia, bo nie ukrywam, że wygranie rajdu takim marzeniem właśnie było.

100 Acre Wood Rally 2016, będący drugą tegoroczną eliminacją rajdowych mistrzostw USA, okazał się dla Feteli pechowy. Na dziesiątym odcinku specjalnym miał koszmarny wypadek. Jego samochód kilka razy dachował. – Przy prędkości 180 km/godz. wylądowaliśmy na kałuży wody, pod którą było niewidoczne wgłębienie, a w nim kamień, który wyrwał lewe przednie koło. Zawieszenie nie zamortyzowało uderzenia, samochód został wyrzucony w powietrze, zanim znieruchomiał, kilka razy koziołkował. Dachowanie było jednak w tej sytuacji najlepszą opcją, przecież mógłby być „strzał” w drzewo, który doprowadziłby do tragedii – relacjonował. I jak później twierdzi, za każdym razem jak to ogląda, czuje dreszcze przerażenia na swoich plecach. – Tego nie da się zapomnieć i na pewno będzie to za mną szło do końca życia. Uważam jednak ten rozdział za zamknięty. Czas skupić się na tym, co przede mną.

Po kilku miesiącach wrócił. Ukończył dwie eliminacje. Ponownie zaistniał, dając do zrozumienia, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, że następny rok będzie należał znów do niego.


Grom o sile nokautu


Andrzej Fonfara o mijającym roku pewnie chciałby jak najszybciej zapomnieć. Poprzedni miał wspaniały, wszystko było na dobrej drodze, by walczyć o mistrzostwo świata. Niestety do pojedynku z Adonisem Stevensonem nie doszło. Zamiast niego, zmierzył się z mało znanym Amerykaninem irlandzkiego pochodzenia Joe Smithem Jr. Nie wiadomo, kto za tą konfrontacją stał i czemu ona miała służyć. Zakontraktowana na 10 rund zakończyła się już w drugiej minucie i trzydziestej drugiej sekundzie.


Polak opuścił lewą rękę i Smith potężnym prawym bezpośrednim posłał go na matę. Instynktownie wstał, ale zamroczony zatoczył się i tylko dzięki łaskawości lin zdołał utrzymać równowagę. Szkoda, że sędzia w tym momencie nie zakończył walki, zaoszczędziłby w ten sposób Polskiemu Księciu trochę zdrowia. Po wznowieniu pojedynku Smith szesnastoma ciężkimi uderzeniami, na które nie było ani jednej odpowiedzi, doprowadził do jego zakończenia, o mało nie wyrzucając Polaka z ringu.





Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Złem była przegrana, a właściwie styl, w jakiej do niej doszło. Dobrem natomiast to, że była ona zwrotem w życiu Fonfary. Rozstał się z trenerem, z Chicago przeniósł się do Kalifornii, zmienił otoczenie i klimat, nie tylko ten, który zawdzięczamy niebu i ziemi, również ten ludzki. Mniej teraz w nim celebryty i gwiazdy, więcej sportowca, męża i ojca. Czy się odnajdzie i odrodzi? Trudno powiedzieć. Jest młody, silny, waleczny i wciąż z dużymi aspiracjami, ale też solidnie „obity”, co z pewnością pozostawia mentalny ślad. Przełomem może okazać się zapowiadany pojedynek z Chadem Dawsonem. Jeżeli do niego dojdzie, bo jak do tej pory nieznane są jego ani miejsce, ani termin. Wygraną powróci do gry i marzenia o walce o pas ponownie będą czekać na realizację. Porażka będzie sygnałem do tego, by powoli szykować się do szukania nowego zajęcia.


Dariusz Cisowski

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama