Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 17:23
Reklama KD Market

Tubajfor


Tragedia plus czas równa się dobry humor. Ta filozoficzno-życiowa sentencja brzmiała mi wczoraj w głowie, kiedy z kartonem opisanym czarnym flamastrem sterczałem na „przylotach” chicagowskiego lotniska O'Hare. Wyjątkowo czekałem nie na córkę, ciotkę, czy innego członka rodziny. Tym razem sterczałem zawodowo, czekając na Rafała i Agnieszkę oraz ich dzieci – Wiktorię i małego Patryka zwanego Ptysiem. To bohaterowie nowego cyklu „Dziennika Związkowego” pt. „Po lepsze życie. Pierwszy rok w Chicago”. Nowo przybyli imigranci, którzy wylosowali zielone karty i postanowili wszystko postawić na jedną. Bez rodziny na przedmieściach, bez przyjaciół i kumpli zahaczonych na kontraktorkach i w serwisach sprzątających. Pierwszy raz na emigracji. Przylecieli z dobytkiem i przekonaniem, że będzie dobrze. Jak większość z nas.

Miałem pisać o polityce, ale znów mi nie wyjdzie. Nie pomogło nawet włączenie o godzinie 17 audycji radiowej, która z racji nagromadzenia absurdu jest niewyczerpanym źródłem inspiracji (podziękowania dla autorki). Na nic, po odebraniu świeżo upieczonych Polonusów nie byłem w stanie przestać myśleć o moich własnych początkach. Ja też wylądowałem na O'Hare w czerwcu, 16 lat temu. Dzień był piękny, ale skwar i duchota nieziemskie. Pamiętam wjazd na autostradę i pierwsze wrażenie – jakie to wszystko wielkie i szerokie. Ulice, samochody, sklepy, ludzie. Po latach zdążyłem się przyzwyczaić, teraz jadąc do Europy mam wrażenie, że trafiłem do wioski hobbitów.

Przyleciałem w czwartek, w piątek moja mama wręczyła mi „Dziennik Związkowy” i telefon. Nie rozumiałem treści większości ogłoszeń. Jakie stucco, fascia, co to znaczy „na domek”? Zadzwoniłem. W sobotę rano podjechał mówiący biegle po polsku Słowak. Zawiózł mnie pod jakiś dom, wręczył pas, młotek, gwoździe i wskazał na wąską deskę ustawioną na rusztowaniu. „Właź i bij” – powiedział, wręczając płachtę izolacyjnego styropianu, który kilka minut później zadziałał jak żagiel i prawie zdmuchnął mnie z deski, co tylko wzmogło drżenie moich niezaprawionych w kontraktorce łydek. Boss przewracał oczami i mruczał pod nosem, by w końcu stwierdzić z brutalną szczerością: „Nie nadajesz się”. Na szczęście zaczęło padać i musieliśmy wracać, na obiecane dwie dychy czekam do dziś.

Inne ogłoszenie, inna praca, tym razem u Polaka. Duży, ładny dom w lesie, kompletny remont. Cały poniedziałek sendowania sufitów. Najgorszemu wrogowi szczerze życzę. Po dwóch godzinach byłem gotowy wracać do Polski, ale przeliczyłem sobie na złotówki moją potencjalną tygodniówkę i dalej tarłem gips. Może słyszeliście Państwo radiową reklamę „Dziennika Związkowego”, tę z rozmawiającymi kontraktorami? Jest oparta na faktach. Było tak: Adam, bo tak miał na imię szef, wysłał mnie do garażu po tubajfora. Proszę mi wierzyć, studiowałem to i owo, przeczytałem niemało książek, ale idąc do tego garażu byłem w kropce, nie zdołałem się złapać czegokolwiek w tym poleceniu, by przynieść wymaganą deskę. Wróciłem z kompletem śrubokrętów krzyżaków i kilkoma rodzajami kombinerek oraz głupim uśmiechem. Adam na szczęście wykazał się poczuciem humoru i nie krzyczał. Inna sprawa, że po dwóch tygodniach przestał mi płacić, ale to w sumie była norma.

Wczoraj prosto z lotniska pojechaliśmy na niedalekie przedmieścia, gdzie Rafał, Agnieszka i dzieciaki zamieszkają na poddaszu. Nieźle. Ja wylądowałem w bejzmencie, tak niskim, że stojąc, musiałem się schylać. A w pierwszym wynajętym mieszkaniu karaluchy już pierwszej nocy dały wyraz zadowoleniu z przybycia nowych lokatorów, na powitanie wchodząc nawet do łóżka.

Przez lata wysłuchałem pewnie kilkuset opowieści o amerykańskich początkach. Są podobne i mają wspólny mianownik, w którym odmóżdżająca harówa miesza się z natłokiem nowych miejsc, smaków i smaczków; nadzieja z beznadzieją, a amerykański mit z polonijną rzeczywistością. Niestety nie chce być inaczej – swoje trzeba odpękać, to cena imigracji. To na szczęście już za mną, ale przed Rafałem, Agnieszką, Wikusią i Ptysiem. Rozmawialiśmy przez moment o pierwszych wrażeniach, nadziejach, planach i powodach decyzji o tej radykalnej w czasach otwartej Europy emigracji. Konkluzja jest niestety smutna: Polacy wciąż uciekają z Polski przed nienormalnością: w urzędach, na ulicach, w pracy. Przed powszechną zawiścią, zaciętością twarzy, wiecznie podniesionym tonem głosu, zachłannością i bezdusznością państwa. Nade wszystko – Polak ucieka z Polski przed drugim Polakiem. A następnie okazuje się, że nie może bez niego żyć.

Grzegorz Dziedzic
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama