W zwycięstwie Trumpa odbija się klęska Ameryki, która jasno przekłada się na logiczną wykładnię, że zagłosować musiał ktoś, żeby wygrać mógł ktoś. Jak widać – w ilości pozwalającej na zdobycie partyjnej nominacji do najwyższego urzędu w państwie, które zawsze, a przynajmniej często bywało punktem odniesienia dla starej demokracji, wyrobionych polityków i wyborców.
Donald Trump od wtorku ma zwycięstwo partyjne w kieszeni. Reszta to kwestia formalności. A jeszcze kilka lat temu wydawało się, że Tea Party ze swoim radykalizmem jest nową jakością zupełnie dla Ameryki zjawiskową. Tymczasem herbaciarze ze swoją retoryką mają mleko pod nosem w porównaniu z narracją proponowaną przez republikańskiego kandydata na prezydenta.
Eksperci i politolodzy mają pełne ręce roboty. Taki sukces (jak blisko temu słowu do eksces) trzeba przeanalizować, opisać, wyjaśnić. A Trump jest tematem wdzięcznym i dźwięcznym, nośnym i tak naprawdę łatwym. Od miesięcy mówi się o tym, że jest wypadkową rozwarstwienia i wkurzenia społeczeństwa amerykańskiego, głównie zaś nastrojów wśród białych wyborców, którzy mają dość elit z Wall Street, ale paradoksalnie ten sam wyborca jest zafascynowany pieniędzmi miliardera i tym, że dają mu one prawo do mówienia rzeczy, którym daleko od poprawności politycznej, a które w identyczny sposób wyartykułowują przy piwie farmerzy z Indiany czy Kentucky.
Triumf Trumpa przestał być już tylko wewnętrzną sprawą Ameryki. Premier Wielkiej Brytanii David Cameron oświadcza, że nie zamierza przepraszać jedynego kandydata republikanów na prezydenta za nazwanie proponowanego przez niego zakazu wjazdu muzułmanów do USA „głupim i błędnym”. Wypowiada się też rzecznik chińskiego MSZ, stwierdzając, że wierzy, iż mieszkańcy USA w perspektywie wyborów prezydenckich „rozsądnie i obiektywnie” przeanalizują relacje łączące oba kraje. Zabiera głos prezydent Meksyku Enrique Pena Nieto, który mówi, że „ostry ton” wypowiedzi Trumpa można porównać do dojścia do władzy Adolfa Hitlera, czy Benito Mussoliniego, i zapowiada, że Meksyk nie zamierza dofinansowywać absurdalnego muru na granicy. Obecny amerykański prezydent przy każdej okazji podkreśla zaś, że przywódcy światowi pytają „Naprawdę? Naprawdę u was to możliwe?”.
Chociaż, jeśli spojrzy się na sukces Trumpa w szerszym kontekście, nie można nie zauważyć, że miliarder jest amerykańską wariacją renesansu partii prawicowych, skrajnie prawicowych i nacjonalistycznych w Europie, a także w Australii. Jest jankeskim wydaniem Jean-Marie Le Pena, Victora Orbana i Lutza Bachmanna. Można zakładać, że w pierwszą zagraniczną podróż uda się do Białegostoku, do kolegów z ONR-u.
Gorzka konstatacja, szczególnie w okresie, kiedy tak często Polacy przywołują amerykańską konstytucję z 1787 roku jako pierwszą w świecie, by się w niej przejrzeć i nie bez dumy przypomnieć światu, że nasza z 1791 r. była druga, ale za to pierwsza w Europie.
Ale nic nie jest dane na zawsze. Wszystko jest wypadkową czegoś. Więc tylko patrzeć, jak Donald Trump, wpisując się w tendencje skądinąd znane, zaproponuje zmiany w ustawie zasadniczej sprzed 229 lat.
Małgorzata Błaszczuk
Na zdjęciu: Donald Trump fot.Jason Szenes/EPA
Reklama