Po 71 latach, które upłynęły od powstańczego zrywu Warszawy, pozostało ich niewielu. Dzisiaj mają około 90 lat, ale wydarzenia z 1944 roku pamiętają i przeżywają tak, jakby to działo się wczoraj. Każda rocznica wybuchu powstania warszawskie przywołuje w ich pamięci bohaterskie, dramatyczne i traumatyczne obrazy walk w stolicy oraz niezłomną wolę przeżycia pod gruzami i w kanałach.
Członkowie chicagowskiego Koła Byłych Żołnierzy Armii Krajowej obchodzą kolejne rocznice powstania warszawskiego uczestnicząc w mszy świętej za poległych, zmarłych i żyjących uczestników walk. W niedzielę 2 sierpnia w kościele pw. św. Konstancji na mszy sprawowanej przez ks. Roberta Fraczka modliło się kilkunastu uczestników powstania. Po nabożeństwie była okazja do wspólnego zdjęcia i koleżeńskiego spotkania w „Starej Warszawie”.
Z benzyną na barykadę
Piętnastoletniego wówczas Tadeusza Gubałę z kompanii 315, wchodzącej w skład zgrupowania Radosława, godzina „W” zastała przy ulicy Krochmalnej, w dawnym sierocińcu Janusza Korczaka. Pierwszą akcją był udział w ataku na zakład naprawczy samochodów. Powstańcy zdobyli sprawne auto i spory zapas benzyny, którą trzeba było dostarczyć na barykady.
– Ulica Wolska była rzeczywiście jak cmentarz. Potykałem się o zwłoki. Dużo było postrzelonych, jęczących ludzi. Bańki udało mi się dotaskać do ulicy Górczewskiej. Podniecony tą całą sytuacją wszedłem na zaminowane pole przed barykadą. Koledzy, którzy mnie od razu rozpoznali, wyprowadzili mnie z tej pułapki na tyle skutecznie, że nie wyzwoliłem żadnej z tych min, tylko dostarczyłem ładunek. Ściskali mnie ogromnie, bo to była bardzo cenna substancja na koktajle mołotowa – wspomina Tadeusz Gubała, wiceprezes krajowy AK w Stanach Zjednoczonych.
28 dni pod gruzami
Danuta Inglot nigdy nie zapomni drugiego sierpnia, kiedy pod kamienicą, w której wraz z mamą mieszkała, pojawili się Niemcy i podpalili budynki. Ludzie wyskakiwali z okien na ulicę. Wielu zginęło. Byli ranni. Mama piętnastolatki zdecydowała jednak nie wychodzić na zewnątrz, tylko płonącą klatką schodową zejść do piwnicy, gdzie mieli schowek. Dzięki przezorności matki, która zgromadziła w nim kilka toreb sucharów, udało im się przetrwać pod gruzami wypalonej kamienicy przez 28 dni. Wodę zbierały z kapiących rur. Po blisko miesiącu życia w kryjówce postanowiły zajrzeć do swojego mieszkania na trzecim piętrze. Z resztek drewna zapaliły ogień. Był słoneczny dzień i smuga dymu wijąca się ze zgliszcz została dostrzeżona przez Niemców. Zostały aresztowane. Na trzy dni trafiły na gestapo przy alei Szucha, a później do obozu.
Ucieczka kanałami
Stanisław Stawski w 1944 r. miał 20 lat. Był żołnierzem w kompanii łączności ze zgrupowania Baszta. Walczył na Mokotowie. Pierwsza akcja bojowa zdobycia strzeżonego przez Niemców obiektu zakończyła się niepowodzeniem. Odział musiał się wycofać i przeczekać w okolicy kilkadziesiąt godzin. W dowództwie uznano ich za zabitych. Zostało odprawione nabożeństwo żałobne w ich intencji. Pan Stanisław z uśmiechem opowiada, że to chyba dzięki temu los jest dla niego łaskawy i tak długo żyje. Po upadku Mokotowa kanałami po 16 godzinach brodzenia w fekaliach, zagrożony atakami gazowymi i granatami ze strony Niemców, wraz ze swoją radiostacją dotarł do Śródmieścia. Po kapitulacji trafił do obozu w Ożarowie i dalej do Murnau.
Przekazać meldunek
Krystyna Zielonka była łączniczką i sanitariuszką. Przez większą część powstania przebywała w budynku Instytutu Głuchoniemych przy placu Trzech Krzyży.
– Wtedy myśmy nie myśleli, że może się coś złego stać. Rozkaz był rozkaz. Trzeba było iść i przekazać meldunek. Oczywiście trzeba było pamiętać jego treść, bo nic nie było napisane. Gdy nie biegałam z meldunkami, to chodziłam z patrolem sanitarnym. Zbieraliśmy ludzi i transportowaliśmy ich do szpitala – wspomina pani Krystyna.
Chciałem być z wujem
Andrzej Zapalski został rozłączony z rodzicami kilkanaście miesięcy przed wybuchem powstania. Jako dwunastoletni chłopiec był pod opieką wujka przebywającego na obrzeżach Warszawy. Gdy wuj został aresztowany, koniecznie chciał z nim pojechać. Wypędzony z kolumny szedł obok. W ten sposób dotarł do stacji kolejowej we Włochach. Na peronie gestapowiec powiedział mu, żeby uciekał. Widząc, że to nie przelewki, odszedł na bok. Został sam. Próbował handlować, żeby przeżyć. Po trzech miesiącach we Włochach odnalazła go matka.
– Skracając całą historię powiem, że ci mężczyźni poprzez Pruszków zostali wywiezieni do Oświęcimia. To był pierwszy transport powstańców do obozu zagłady. Tam były cztery osoby z mojej najbliższej rodziny. Tylko dwóch z nich wróciło. Wujek, który się mną opiekował, zginął w obozie Oranienburg pod Berlinem – wspomina Andrzej Zapalski.
Tekst i zdjęcia Andrzej Baraniak
Reklama