Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
środa, 27 listopada 2024 04:39
Reklama KD Market

Polonijne Matki Polki − spełnione w swojej życiowej misji

 



Spełniają się w macierzyństwie tak jak ich rodaczki nad Wisłą, choć na emigracji muszą pokonać mnóstwo życiowych przeszkód związanych m.in. z nieznajomością języka, asymilacją kulturową, ciężką pracą i trudnymi warunkami materialnymi. Przedstawiamy dwie chicagowianki − Dorotę Eźlakowską, mającą dziesięcioro dzieci i kochającego męża oraz Marię N., która była maltretowana przez dwóch mężów, została sama z trojgiem dzieci, mieszkała w schroniskach, ale potrafiła się usamodzielnić, a nawet zrealizować swoje życiowe marzenia.

Dorota Eźlakowska jest z zawodu logopedą i matką dziesięciorga dzieci. W Polsce pracowała na cały etat. W Chicago praktykuje logopedię dorywczo, udzielając konsultacji w języku polskim. Pracuje też jako nauczycielka w polskiej szkole sobotniej, a także jako niania i sprzątaczka, by dorobić do rodzinnego budżetu.

W 2004 r. wygrała na loterii wizowej zieloną kartę i wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych z mężem Benedyktem, prywatnym przedsiębiorcą, i ośmiorgiem dzieci. W Chicago przygarnęła ich rodzina męża i urodziło się jeszcze dwoje dzieci. 53-latka i jej partner, rówieśnik, ciężko pracują, by zapewnić godziwe warunki życia rodzinie. Wszystkie dzieci dobrze się uczą. Starsze studiują lub ukończyły studia i pracują. Nasza rozmówczyni wymienia je z dumą: 5-letni Ignacy, 9-letnia Emilka, 13-letni Błażej, 15-letni Staś, 17-letnia Ada, 19-letni Benedykt, 21-letni Wiktor, 23-letnia Madzia, 25-letnia Agata i 27-letni Mateusz.

Opowiada, że gdy miała 16 lat, wycięto jej guz tarczycy i pani profesor endokrynologii z Gdańska powiedziała, iż nigdy nie będzie miała dzieci. Choć wstrząśnięta i przybita diagnozą specjalisty, postanowiła się jednak nie poddawać. – Zaczęliśmy z moim narzeczonym, obecnie mężem, modlić się pod figurą Matki Bożej Brzemiennej w Matemblewie na peryferiach Gdańska. Zaprowadziły nas w to miejsce koleżanki ze studiów, mówiąc, że tam się wyprasza potrzebne łaski. Przyrzekliśmy z mężem, że będziemy kochać każde dziecko, które się nam urodzi. Pobraliśmy się na czwartym roku studiów. Tak się szczęśliwie złożyło, że na Uniwersytecie Gdańskim poznałam wtedy profesorów Włodzimierza Fijałkowskiego i Johna Billingsa z Australii, którzy wyjaśnili mi metody naturalnego poczęcia. Rok po ślubie urodził się pierwszy synek – wspomina.

Pani Dorota za najpiękniejsze w swoim macierzyństwie uważa karmienie swoich dzieci piersią przez pierwszy rok życia. – Myślę, że wszystko inne dzieci mogą dostać od innych ludzi: pieniądze, wykształcenie, ale to było jedyne, co ja im mogłam dać. Jako logopeda wiem, że karmienie piersią ma wpływ na zgryz i później na wymowę. Jestem dumna, że wytrwałam nieprzespane noce. To było piękne i najważniejsze. I nie wolno z tego rezygnować. Trzeba zostać z dzieckiem przez pierwszy rok życia, być z nim, kochać. Zostaje wtedy emocjonalnie wyposażone na całe życie. Później nie będzie potrzebowało psychologów i logopedów, bo będzie dobrze funkcjonowało. Trzeba najpierw być kochanym, żeby później pokochać.

Oprócz karmienia piersią dla pani Doroty bardzo ważny jest kontakt z każdym dzieckiem i cierpliwe wysłuchanie tego, co ma do powiedzenia. – Nie chodzi o to, by mówić i pouczać, wpajać jakieś zasady, ale raczej słuchać i wczuwać się w to, co dziecko czuje, nazywać jego uczucia i mówić o tym. Gdy dziecko nauczy się rozpoznawać swoje uczucia, to samo znajdzie rozwiązanie swoich problemów.

Za najtrudniejsze w wychowaniu dzieci pani Dorota uważa niemożność zapewnienia im wszystkich zajęć, w których chciałyby brać udział. – Czasem trzeba z czegoś zrezygnować, bo nas na to nie stać. Jedna z córek musiała zrezygnować z gry na skrzypach, a inna z lekcji tańca. Są też pozytywne strony tego, że nas nie stać. Dzieci to widzą, dlatego same załatwiają różne rzeczy i myślę, że są z tego bardziej dumne, niż gdybyśmy im to udostępnili. Ważne jest to, że należą do harcerstwa, mają służbę na obozach oraz w szkolnych i studenckich klubach. Za dobrą naukę dostają stypendia, również na studia. Bardzo dużo nam pomagają, bo my nie znamy tak dobrze języka angielskiego. Jesteśmy bardzo dumni z naszych dzieci i cieszymy się ich sukcesami.

Nasza rozmówczyni docenia pomoc, jaką otrzymuje od środowiska w wychowaniu dzieci. – W Polsce pomagały nam obie babcie, dlatego mogłam pracować na cały etat. Nasze mamy przekazywały miłość naszym dzieciom, tę miłość, którą nam dały. Moje najmłodsze dzieci już tego nie mają. Mama męża nie żyje. Moja mama mieszka w Polsce. Była tu dwa razy i dzieci ją znają. W Stanach radzimy sobie dzięki opiece Boga i dobrym ludziom. Mój mąż jest bardzo pracowity i zapobiegliwy, złota rączka − wszystko potrafi w domu zrobić. Jesteśmy wdzięczni za pomoc, którą otrzymaliśmy m.in. od rodziny męża, parafii św. Trójcy, Domowego Kościoła, harcerstwa, zespołu tańca Jump, klubu piłki nożnej ACC Eagles i szkoły polskiej im. T. Kościuszki.

Pani Dorota nie ma poczucia, że poświęciła się dla swoich dzieci. – Uważam, że po prostu takie jest życie. Jak w słowach piosenki: „warto całego siebie dać, jak bukiet polnych kwiatów i chociaż trudno potem trwać, uśmiech darować światu”. Trzeba dać z siebie sto procent. Choć może czasem jest mi ciężko i trochę mi brakuje pełnego kontaktu z moim ukochanym zawodem logopedy.



Maria N. ma dwoje dorosłych dzieci i 6-letniego syna. Była maltretowana przez pierwszego i drugiego męża. Mieszkała z dziećmi w Domu Samotnej Matki przy parafii św. Jacka, a wcześniej w innym schronisku dla ofiar przemocy domowej. Obecnie pracuje w polskiej szkole sobotniej i studiuje, i patrzy optymistycznie na przyszłość. Prosi jednak o nieujawnienie jej nazwiska.

Do Chicago przybyła w 1999 roku. – Przyjechaliśmy całą rodziną na wizę turystyczną − ja, mąż oraz 6-letnia córka i 5-letni syn. Zdecydowaliśmy się zostać, bo nie było łatwo w Polsce. Największą trudnością była dla nas nieznajomość języka i realiów życia amerykańskiego. Nie wiadomo było, gdzie iść po pomoc, gdzie zapisać dzieci do szkoły, jak działa ten system. Wydawało mi się to wszystko bardzo skomplikowane. Teraz po latach, gdy mam trzecie dziecko, zupełnie inaczej na to patrzę, bo znacznie więcej wiem. Z tamtymi dziećmi był problem ze szkołą. Nie wiadomo było, gdzie je posłać. Okazało się, że Polacy nic nie wiedzą. Odniosłam wrażenie, że jeden drugiemu nie chce pomóc i nie chce podzielić się informacjami. W miarę upływu czasu poszerzały się nam horyzonty. Zmieniliśmy szkołę na lepszą, a na pięciolecie naszego pobytu kupiliśmy dom. Cały czas ciężko pracowaliśmy.

Trzeba najpierw być kochanym, żeby później pokochać"



Maria N. do Domu Samotnej Matki na Jackowie trafiła z trojgiem dzieci, po rozwodzie z drugim mężem. –Zdecydowałam się na drugi związek, bo wydawało mi się, że moje nastolatki potrzebują w domu kogoś w roli ojca, kogoś, kto by je pokierował w stronę nauki i zainteresowań. Niestety po dwóch latach i ten związek się rozpadł, choć urodziło się z niego dziecko. Zostałam ponownie sama. Dwoje moich dzieci kończyło wówczas liceum i czuły się zagubione, a trzecie było bardzo małe. Zanim przygarnęła mnie siostra Marta w Domu Samotnej Matki, przebywałam w innym schronisku, amerykańskim, House of Good Shephard. Tam zaczęłam się uczyć angielskiego i przeszłam terapię dla ofiar przemocy domowej. Wtedy zrozumiałam genezę moich problemów życiowych. Mój pierwszy mąż dopuszczał się rękoczynów, a drugi maltretował mnie psychicznie. Początkowo obiecywał załatwienie zielonej karty, a później dręczył i wykorzystywał przeciwko mnie mój nielegalny status.

Jako samotna matka, korzystająca z pomocy katolickich instytucji charytatywnych, Maria nie miała wystarczających środków finansowych. – Było mi przykro, że nie mogę swym dzieciom zapewnić rzeczy, których potrzebowały, czasem nawet tych podstawowych. Dlatego zaczęły się buntować. Pojawiły się też trudności wychowawcze. Zaczęły się narkotyki i ubieranie się na czarno − problemy, z którymi nie mogłam sobie poradzić i nie wiedziałam, gdzie szukać pomocy. Jakoś przezwyciężyłam ten trudny okres. Dołożyłam starań, by córka i syn skończyli dobre liceum. Teraz jestem bardzo dumna z moich dzieci. Dają sobie radę pomimo naszych trudności życiowych. Córka ma w tej chwili 23 lata, pracuje, jest samodzielna, a 22-letni syn pracuje, uczy się i mieszka ze mną. Ma dobre podejście do życia. Kończy różne kursy. Najmłodszy syn ma 6 lat i z niego też jestem bardzo dumna, ponieważ dostał się do programu dla dzieci uzdolnionych (ang. gifted). Choć jego ojciec nie jest Polakiem, syn mówi pięknie po polsku i po angielsku. Spędzamy dużo czasu na powietrzu. Uczę go jeździć na wrotkach. Myślę, że to moje wielkie osiągnięcie, że on nie widzi różnicy między sobą a dziećmi, które mają oboje rodziców. Staram się mu zapewnić to wszystko, co mają dzieci z pełnych rodzin.

Za największy problem samotnej matki Maria uważa odcięcie od normalnego życia, ponieważ trzeba się skupić na utrzymaniu dzieci, na zapewnieniu im podstawowych warunków materialnych. – Właściwie nie ma czasu na nic więcej. Dużo musimy pracować, a później jest dom, szkoła, lekcje. I trzeba być dla dziecka i matką, i ojcem. Na dodatek samotne matki są traktowane jako druga kategoria ludzi. Trudnością jest nawet zwykłe wynajęcie mieszkania. Właściciele domów patrzą na nas z podejrzliwością, bo nie wierzą, że jesteśmy się w stanie utrzymać.



Największą radość w roli matki sprawiają Marii zwykłe, codzienne rzeczy. – Cieszy mnie każdy dzień, patrzenie, jak dzieci rosną, jak się rozwijają, jak uczą się każdego dnia czegoś nowego i ich bezinteresowna miłość. Dzieci są bezpośrednie i wyrażają to, co czują. Mnie cieszy każdy drobiazg, np. wierszyk na akademii, laurka na Dzień Matki. Czas spędzony z dzieckiem jest najważniejszy. Trzeba odstawić wszystkie sprzątania, gotowania i poświęcić czas dzieciom. Nie zwracać uwagi na kurz w domu, pranie...

Maria radzi innym samotnym matkom, by nie obawiały się szukać pomocy i sięgać po nią. – Trzeba pójść do odpowiednich instytucji i prosić o wsparcie. Pytać innych ludzi o radę. Brać życie małymi kroczkami, dzień po dniu i nie patrzeć w dalszą przyszłość, bo to paraliżuje. Cieszyć się wszystkimi bieżącymi dokonaniami, a reszta się sama ułoży. Wierzę w to, że jak Pan Bóg da dzieci, to da nam pomoc, żebyśmy mogli te dzieci wychować. Trzeba tylko zaufać Bogu i wszystko będzie dobrze. Trzeba też pomyśleć o sobie, znaleźć czas tylko dla siebie nawet dwie godziny raz na tydzień, tylko dla siebie, spotkać się z koleżanką, pójść na kawę, zrobić sobie gorącą kąpiel, by nabrać sił na dalsze borykanie się z życiem. Odpocząć fizycznie i psychicznie. Popatrzeć na problemy z nowej, świeżej perspektywy. Dzieci się cieszą, gdy jesteśmy uśmiechnięte. Jeśli matka jest szczęśliwa, to i dziecko jest szczęśliwe.

Nasza rozmówczyni jest zadowolona, że rozwija się zawodowo i intelektualnie. – Studiuję, by być nauczycielką matematyki szkoły podstawowej. Zawsze marzyłam, by uczyć, ale w Polsce skończyłam tylko szkołę średnią. Chciałam studiować pedagogikę, ale nie udało mi się. W Stanach osiągnęłam już bardzo wiele. Studiowałam w community college (dwuletnie studia, przyp. red.). By dostać się na studia na uniwersytecie i dostać częściowe stypendium, zdałam egzamin z języka TOEFL. Postanowiłam, że się nie poddam, że skończę studia, by mieć dobrą, ciekawą pracę. Nie chcę już robić byle czego. Dopłacam do studiów z pracy rąk. Nie mam jeszcze zalegalizowanego statusu i dlatego nie przysługuje mi wiele form pomocy studenckiej. Lada moment powinnam dostać stały pobyt i wtedy będzie jeszcze lżej. W staraniach o zieloną kartę korzystam z możliwości, o której mało kto wie. Jest to wiza „U”. Mogą się o nią ubiegać matki po takich przejściach jak moje. Wiem, że wiele bitych i maltretowanych kobiet nie chce pójść tą drogą, ponieważ żałują swego prześladowcy i nie chcą mu zaszkodzić. Ale powinny wszystko postawić na jedną kartę, stanąć na nogi. Jest to długi proces, bo trzeba podać sprawę do sądu, ale do zrobienia z pozytywnym skutkiem.

Maria uważa, że studia trzymają ją przy życiu. – To taka odskocznia od codzienności. Spotykam się z innymi ludźmi, którzy zawsze coś z siebie dadzą. I jakoś potrafię na to wszystko wygospodarować czas. Kiedyś mi się wydawało, że go nie będę miała. Małymi kroczkami, dwa przedmioty na semestr, ale zbliżam się powoli do upragnionego celu. Jestem bardzo dumna, że daję dobry przykład dzieciom, bo one uczą się, patrząc na nas. Jak mój syn widzi, że odrabiam lekcje, to bierze się za swoje podręczniki i mój najmłodszy synek też. Myślę, że teraz, gdy już wyszłam na prostą, jestem też dobrym wzorem dla mojej córki. Trzeba walczyć o swoje marzenia, realizować je wbrew przeciwnościom losu.

Alicja Otap

[email protected]

 

SONY DSC

SONY DSC

1 3

1 3

IMG_3107131067519 (1)

IMG_3107131067519 (1)

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

ReklamaWaldemar Komendzinski
ReklamaDazzling Dentistry Inc; Małgorzata Radziszewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama