Lider demokratów w Senacie Harry Reid osobiście zaangażował się w walkę przeciwko braciom Koch. Oskarża politycznie aktywnych miliarderów o kupowanie wyborów poprzez finansowanie republikańskich kandydatów, głównie tych, którzy są związani z superkonserwatywną Tea Party. Reid nie wspomina jednak o miliarderach wspierających demokratów. Dlaczego? Ponieważ w przeciwieństwie do Davida i Charlesa Kochów, którzy zwalczają wszystkie projekty i propozycje mogące ułatwić ludziom życie, miliarderzy–liberałowie mają mniejsze, lecz trudniejsze do spełnienia wymagania. Popierają tych demokratów, którzy aktywnie dbają o środowisko i zabiegają o podjęcie konkretnych kroków w kierunku zwalczania i zapobiegania dalszym zmianom klimatycznym.
Zielony miliarder
Wśród wyznawców zielonej ideologii, zwanej „greenismem” znalazł się miliarder Tom Steyer. Fortunę zbił na założonym w 1986 roku funduszu hedgingowym Farallon Capital. Sprzedał fundusz w 2012 roku, by całkowicie poświęcić się działalności na rzecz ochrony środowiska. Jest zdecydowanym przeciwnikiem budowy ropociągu Keyston XL. Znalazł się wśród miliarderów, którzy pierwsi odpowiedzieli na apel Buffetta i Gatesa do oddania 50 proc. własnej fortuny na cele charytatywne. Przekazał miliony dolarów uniwersytetom Stanforda i Yale na badania nad zasobami energii alternatywnej. Dla tych, którzy dbają o zachowanie dla przyszłych pokoleń czystego środowiska, Tom Steyer jest niewątpliwie działaczem godnym najwyższego uznania. Natomiast demokratyczni politycy nie są nim zachwyceni, gdyż nie mogą liczyć na jego poparcie tylko z racji partyjnej przynależności. Przed zabieganiem o pieniądze Steyera powstrzymuje demokratów strach przed wyborcami, którzy w działalności miliardera dostrzegają groźbę utraty zatrudnienia w kopalniach węgla i potencjalnej pracy przy ropociągu Keystone.
Ropa ropie nierówna
Steyer obiecuje dziesiątki milionów dolarów na pomoc dla demokratycznych kandydatów, lecz stawia twardy warunek: muszą wyznawać greenism! Jednak to, co dobre dla środowiska, dla wielu polityków będzie trującą pigułką. Konserwatyści już przekonują wyborców, że liberalni miliarderzy dążą do wykończenia tradycyjnego sektora energetycznego, szczególnie zaś kopalń węgla i ropociągu Keystone. To stwarza poważne problemy. Demokraci z okręgów zamieszkiwanych przez ludność utrzymującą się z pracy w górnictwie lub przy budowie Keystone nie mogą otwarcie popierać idei Steyera, jeśli chcą odnieść wyborcze zwycięstwo. Wyniki sondaży wyraźnie zalecają daleko posuniętą ostrożność. Budowę ropociągu biegnącego z Kanady do Teksasu popiera ponad 50 proc. mieszkańców tych regionów, kuszonych możliwością uzyskania dobrze płatnej pracy przy jego budowie. Dla bezrobotnych nie ma znaczenia, że przy spalaniu ropy pozyskiwanej z kanadyjskich piasków bitumicznych wydziela się trzykrotnie więcej dwutlenku węgla niż w przypadku zwykłej ropy (dane zaczerpnięte z portalu organizacji Friends of the Earth), co dodatkowo wzmaga proces globalnego ocieplenia.
Steyer drąży
Steyer nie przejmuje się tym, że wielu Amerykanów podziela opinię Sary Palin, którą rozśmieszyła wiadomość o szkodliwości dwutlenku węgla. Za nic ma napaści konserwatystów i mędrców z Fox News. Szczególnie drażni ich wezwaniami do podniesienia podatków dla najbogatszych Amerykanów i porównywaniem spowodowanych bezmyślną działalnością człowieka zmian klimatycznych (w które nie wierzą) do terroryzmu. Pogląd ten podziela sekretarz stanu USA John Kerry, który oświadczył, że zmiany klimatyczne stanowią najnowszą broń masowego rażenia.
Miliardy na subsydia
Od pięciu lat administracja Baracka Obamy wzywa do cięcia subsydiów na paliwa kopalne. A jednak kwota, jaką rząd federalny traci, zwalniając ten sektor od podatków – ciągle rośnie, ponieważ rośnie wydobycie ropy i gazu. Zdominowany przez republikanów Kongres przymyka na to oczy, gdyż nie ma zamiaru rezygnować z datków tak hojnych dawców jak bracia Koch. W ubiegłym roku subsydia na ropę, gaz i węgiel kosztowały rząd 18,5 mld dolarów. Jeśli doliczyć do tego subsydia stanowe, to ich całkowita wartość wyniosła blisko 22 miliardy. Steyer uważa, że te pieniądze powinny być przeznaczone na rozwój i produkcję energii alternatywnej. Podobno ten sektor gospodarki już działa sprawniej od innych. Badania przeprowadzone przez Solar Foundation wskazują 13-procentowy wzrost miejsc pracy związanych z energią słoneczną: przy instalacji paneli, sprzedaży, marketingu, produkcji i oprogramowaniu. Z kolei ośrodek badawczy Political Economy Research Institute przy University of Massachusetts utrzymuje, że inwestycje w programy zielonej infrastruktury stworzą czterokrotnie więcej miejsc pracy niż takiej samej wysokości inwestycje w ropę i gaz. Dodatkową korzyścią byłoby powstrzymanie globalnego ocieplenia, które jest przyczyną coraz częstszych i bardzo kosztownych kataklizmów.
Greenism to ryzyko
Jeśli od wyborów do Kongresu w 2010 roku świadomość Amerykanów pozostała na tym samym poziomie, to demokraci, którzy wyrażą niepokój z powodu zmian klimatycznych, muszą przygotować się na porażkę. Cztery lata temu inicjatorzy ustawy o zapobieganiu zanieczyszczaniu powietrza przegrali z kretesem. Identyczna sytuacja może powtórzyć się w tym roku. Demokraci mają niewielki wybór: mogą korzystać z pomocy Steyera i otwarcie wyznawać greenism albo milczeć, lub całkowicie odciąć się od problemu zmian klimatycznych. To też nie daje gwarancji zwycięstwa, bo dobrze opłacani ludzie braci Koch już straszą Amerykanów zatrudnionych przy wydobyciu paliw kopalnych utratą pracy z powodu przechodzenia od tradycyjnych środków energetycznych do alternatywnych, nagłaśniając greenism demokratycznych kandydatów. Na to bracia mają pieniądze. Już wyrazili gotowość wydania na tegoroczne wybory 290 mln dol., a w razie potrzeby jeszcze większej sumy.
Elżbieta Glinka
[email protected]
Reklama