Powszechnie wiadomo, że uświęconą od lat zasadą w USA jest fraza: "jeśli masz problem i są na jego temat jakieś wątpliwości, podaj kogoś do sądu". W Ameryce sądzić się można niemal z dowolnego, nawet najbardziej kuriozalnego powodu. Do tej parady procesów sądowych, często z natury rzeczy śmiesznych, postawił właśnie dołączyć przywódca republikanów w Izbie Reprezentantów, John Boehner, który ogłosił, że zamierza podać do sądu... prezydenta.
Jego zdaniem, Obama popełnił szereg przestępstw, gdyż podjął działania na rzecz zwiększenia roli i znaczenia prezydenckiego urzędu, czyli władzy wykonawczej, kosztem umniejszania statusu Kongresu, czyli władzy ustawodawczej. Boehner zapewnia, że nie chodzi mu o tzw. impeachment, czyli usunięcie prezydenta z zajmowanego urzędu, lecz o pociągniecie go do odpowiedzialności za łamanie prawa.
Nie wiadomo na razie (prawnicy się na ten temat spierają), czy Izba Reprezentantów ma w ogóle prawo sądzić się z urzędującym prezydentem. Załóżmy jednak przez chwilę, że ma. Jak uważa wielu znawców rzeczy, ewentualny proces mógłby się zacząć najwcześniej za dwa lub trzy lata, a to oznacza, iż Obama i tak już nie byłby wtedy prezydentem. Wniosek stąd prosty - sprawa sądowa przeciw prezydentowi to groteskowy trick polityczny, który nie ma i nie będzie miał żadnego znaczenia.
Jednak Boehner ma do pewnego stopnia rację. Prezydent Obama rzeczywiście coraz częściej wydaje tzw. executive orders, czyli zarządzenia wykonawcze, które nie muszą być zatwierdzane przez Kongres. Ma do tego prawo, choć robi to obecnie częściej niż w swojej pierwszej kadencji. Ponadto przed paroma miesiącami demokratyczna większość w Senacie zmieniła przepisy dotyczące głosowania w sprawie niektórych kategorii nominowanych przez prezydenta ludzi, np. na sędziów federalnych, tak by do zatwierdzenia tych nominacji potrzebna była tylko zwykła większość głosów. Decyzja ta umocniła uprawnienia Obamy.
Wszystko to z pewnością nie podoba się Bohnerowi i jego kolegom, ale proces przeciw prezydentowi jest kompletnie chybiony, gdyż równie dobrze do sądu można by podać Kongres. Obama coraz częściej i śmielej korzysta ze swoich uprawnień, ponieważ Kongres nie jest w stanie podjąć żadnych ważkich decyzji i od wielu lat pozostaje kompletnie sparaliżowany. Lista potencjalnych ustaw, które są ofiarami tegoż paraliżu, jest długa, ale wystarczy przypomnieć tylko kilka najbardziej istotnych pozycji: reforma imigracyjna, sprawa zasiłków dla bezrobotnych, kwestia finansowania napraw dróg i mostów, etc. W sumie, jak można przeczytać w kongresowym periodyku "The Hill", w szufladach ustawodawców tkwi 195 aktów prawnych, z których niektóre są na tyle stare, że mogłyby już zacząć chodzić do przedszkola. W warunkach tak daleko posuniętej apatii ustawodawczej podejmowanie decyzji na szczeblu władzy wykonawczej bywa jedyną szansą na zatwierdzenie czegokolwiek.
Boehner spędzi z pewnością wiele następnych miesięcy na opowiadaniu nam o zbliżającym się procesie Obamy i o ważkości tego wydarzenia. Jednak z pewnością doskonale wie, że jego poczynania są kompletnie jałowe i stanowią wyłącznie stratę czasu. Zamiast się sądzić, należy rządzić. Ale o tym obecny Kongres już dawno zapomniał. Obama nie musi absolutnie niczego robić, by umniejszać rolę władzy ustawodawczej w USA. Władza ta systematycznie sama się umniejsza przez kłótliwość, zniewalający marazm i zdumiewającą awersję do szukania jakichkolwiek kompromisów.
Andrzej Heyduk
Reklama