Nie tak dawno temu była sekretarz stanu Condoleezza Rice miała wygłosić przemówienie z okazji wręczenia dyplomów (ang. commencement speech) na prestiżowym uniwersytecie Rutgers. Jednak w ostatniej chwili Rice zrezygnowała z przyjęcia zaproszenia, stwierdzając, iż nie chce być „źródłem problemów” w tak uroczystym dla studentów dniu. Jej odmowa była reakcją na protesty studentów uczelni, którzy uznają ją za współwinną katastrofalnej wojny w Iraku za rządów prezydenta Busha.
Decyzja Rice jest oczywiście jej prywatną sprawą, ale na jej miejscu nie przeląkłbym się tak szybko protestów. Jej postać jej istotnie mocno kontrowersyjna, co jednak nie oznacza, że podejmowanie kogoś takiego na forum akademickim nie powinno mieć miejsca. Co więcej, Condoleezza Rice, której kariera polityczna niemal na pewno nigdy nie zostanie wskrzeszona, jest jedną z najsmutniejszych, a jednocześnie najciekawszych postaci ekipy Busha. Jest to osoba niezwykle inteligentna, bardzo utalentowana i pod wieloma względami czarująca. Wychowywała się w latach 60. w podzielonym rasowo mieście Birmingham w stanie Alabama, które wtedy bywało nazywane Bombingham, ponieważ rasiści prowadzili tam kampanię przeciw mniejszościom rasowym, która dziś zapewne zasługiwałaby na miano terroryzmu. Jednak Condoleezza nie tylko przetrwała, ale ukończyła studia, nauczyła się mówić po rosyjsku, bardzo dobrze grać na fortepianie, a nawet osiągnęła pewne sukcesy w łyżwiarstwie figurowym.
Była przez pewien czas gwiazdą nie tylko w oczach politycznych sprzymierzeńców, ale również zwykłych ludzi, którzy zaczęli spekulować o tym, czy nie byłaby dobrą kandydatką do prezydentury. Jak zatem doszło do tego, że kobieta, której imię jest pochodną włoskiej frazy muzycznej con dolcezza (słodko, łagodnie), stała się kimś, kogo nie chcą słuchać studenci. Problem zdaje się leżeć w tym, że Condi nigdy nie pasowała do wojowniczej grupy jastrzębi pod dyrekcją George'a W. Busha. Była zbyt mądra, zbyt rozważna i nie ulegała łatwo emocjom. W żaden sposób nie przystawała do takich ludzi, jak Donald Rumsfeld czy Dick Cheney.
A jednak dała się kupić, stała się nieodłączną częścią administracji, która przez wielu uważana jest za najgorszą od czasu zakończenia II wojny światowej. Pod naciskiem wielu współpracowników Busha zignorowała w 2001 roku raport ostrzegający przed możliwością ataku sił Osamy bin Ladena na USA. O zwycięstwie Hamasu w wyborach w Palestynie w roku 2006 dowiedziała się z telewizji, tak jakby sprawa ta nie miała dla nikogo większego znaczenia. Porzuciła swój idealizm na rzecz doraźnych, konkretnych wyników, nawet jeśli w gruncie rzeczy nie była przekonana o racjach waszyngtońskiej administracji. Postanowiła uczestniczyć w procesie sprzedawania Ameryce, na podstawie totalnie fałszywych tez, wojny z Saddamem Husajnem.
Dopiero w czasie drugiej kadencji prezydenta „W” usiłowała wycofywać się z wcześniej głoszonych poglądów, ale było już za późno – pasty do zębów niestety nie można z powrotem wcisnąć do tubki. Tym bardziej zatem Condi powinna była przemawiać do studentów Rutgers – choćby po to, by im opowiedzieć, w jaki sposób potencjalnie wielka kariera zakończyła się niczym i dlaczego tak się stało.
Andrzej Heyduk
Reklama