W dniu 11 września 2012 roku w libijskim mieście Benghazi grupa rozjuszonych radykałów islamskich przypuściła szturm na amerykański konsulat, w wyniku czego zginęły cztery osoby, w tym ówczesny ambasador USA w tym kraju, Chris Stevens. Przez następne miesiące toczyła się dyskusja o przyczynach tego wydarzenia, sprawcach oraz ewentualnej winie amerykańskiego Departamentu Stanu, Pentagonu oraz administracji Baracka Obamy. Mogłoby się zatem wydawać, że po prawie dwóch latach wszystko co miało być w tej sprawie powiedziane i wyjaśnione jest faktem dokonanym. I tak by zapewne było, gdyby nie to, że rok 2014 jest czasem wyborów.
Republikanie w Kongresie oświadczyli niedawno, że powołują specjalną komisję, która ma się zająć "zbadaniem skandalu w Benghazi". Fraza ta doskonale odzwierciedla to, co się dzieje – od dwóch lat niektórzy politycy usiłują z tragedii zrobić skandal, który ma być bronią nie tylko przeciw obecnej administracji, ale również przeciw Hillary Clinton, potencjalnej kandydatce w wyborach prezydenckich w roku 2016. Politycy ci liczą na to, że cała ta sprawa jakoś "chwyci" i zainteresuje wyborców. Problem w tym, że elektorat już dawno o wydarzeniach w Benghazi zapomniał, a znane i wielokrotnie omawiane fakty po prostu nie składają się na ponury scenariusz, zgodnie z którym rząd federalny miał rzekomo zatajać lub przeinaczać wydarzenia.
Począwszy od końca września 2012 roku odbyło się jak dotąd w Kongresie 13 przesłuchań oraz 50 specjalnych konferencji prasowych w sprawie Benghazi. Dokumentacja na ten temat liczy sobie 25 tysięcy stron. W liście wysłanym przez Pentagon w marcu bieżącego roku do komisji Izby Reprezentantów zajmującej się sprawami obronności znajduje się następujący akapit: "Nasz departament poświęcił tysiące godzin, by odpowiedzieć na niekończące się - i często w kółko te same - zapytania ze strony Kongresu w sprawie Benghazi. Ogromne ilości czasu pochłonęły też przesłuchania, konferencje prasowe i wywiady medialne, na co w sumie musieliśmy wydać miliony dolarów".
Są to oczywiście pieniądze podatników, czyli nasze. Mimo to, nadal powoływane są komisje, a na czele tego libijskiego cyrku stoi kongresman Darrell Issa, reprezentujący Kalifornię, który od miesięcy twierdzi, iż ówczesna sekretarz stanu Hillary Clinton "nakazała" wycofanie sił zbrojnych USA z Benghazi. Problem w tym, że sił tych w ogóle tam nie było, a zatem niczego nie można było wycofać. Tenże Issa wyraził w przeszłości pogląd, iż Benghazi stanie się nową aferą na skalę Watergate. Jeśli w tą bzdurną tezę istotnie wierzy, życzę mu powodzenia w dalszym uprawianiu klasycznego wishful thinking. Afera istnieje tylko w oparach politycznego amoku, który w każdym roku wyborczym jest niestety nie tylko obecny, ale również mocno zaraźliwy.
"Specjalna komisja" z pewnością będzie już wkrótce obradować, choć nikt nie wie dokładnie po co, jako że w sprawie tej niczego więcej nie da się wyjaśnić. Demokraci rozważają możliwość całkowitego zbojkotowania komisji, ale wydaje mi się, że decyzja w tej sprawie nie ma absolutnie żadnego znaczenia – cyrk nadal będzie działał, niezależnie od kontekstu. W końcu skoro Izba Reprezentantów już 54 razy głosowała bezskutecznie w sprawie eliminacji tzw. Obamacare, dlaczego o Benghazi nie można gardłować przez następne parę lat?
Andrzej Heyduk
Reklama