Na początek przywołajmy wydarzenia z historii USA, które świadczą o tym, jak trudno jednoznacznie mówić o aktach terroru. Dla przykładu, radykalna amerykańska organizacja Weather Underground, założona w 1969 r., podkładała bomby w instytucjach rządowych, by wymusić na decydentach wycofanie z wojny wietnamskiej. Dodajmy, że grupa jednocześnie ostrzegała o zagrożeniu, by nie spowodować ofiar śmiertelnych. Agresywna działalność ruchu była m.in. odpowiedzią na (jeszcze bardziej?) bezwzględne działania Amerykanów w Wietnamie, kiedy to podczas nalotów zrzucano napalm na partyzantów Wietkongu i przypadkowo na ludność cywilną. W obu przypadkach mamy do czynienia z próbą wywierania politycznych wpływów z użyciem przemocy, ale czy możemy mówić o terroryzmie?
Akty terrorystyczne mają wzbudzać strach i siać panikę, a także uwydatniać bezsensowność śmierci lub zniszczenia. W nowszej historii USA tak stało się 11 września 2001 roku, gdy 19 członków Al-Kaidy uprowadziło samoloty w Nowym Jorku, Waszyngtonie i Pensylwanii, dokonując ataków samobójczych, w wyniku czego zginęło 2 955 osób. Element zaskoczenia i masowy charakter wydarzenia, a co za tym idzie niemające końca medialne relacje i nagłaśnianie tragedii utwierdzały Amerykanów w przekonaniu, że to największy cios, jakiego kiedykolwiek doświadczyli. Można przypuszczać, że o taką interpretację Al-Kaidzie chodziło i trudno o lepszy „marketing” jeszcze wówczas nie tak znanej organizacji terrorystycznej.
Z danych Chicago Project on Security and Terrorism przy Uniwersytecie w Chicago wynika, że przed 2001 rokiem grupa przeprowadziła pięć ataków samobójczych, z czego pierwszy w 1995 roku. Z nich wszystkich najkrwawszy był zamach na amerykańskie ambasady w Kenii i Tanzanii, kiedy zginęły 224 osoby, w tym 12 Amerykanów. Dla porównania, po 2001 roku do 2010 włącznie Al-Kaida, i nie mówimy tu o jej odłamach, dopuściła się aż 85 zamachów, choć już nie tak drastycznych w skutkach, jeśli chodzi o liczbę ofiar, jak to miało miejsce na amerykańskiej ziemi.
Reakcja USA na zamach 11 września w postaci stanowczych działań kontrterrorystycznych (począwszy od doktryny Busha) niejako wymuszała na społeczeństwie poparcie dla wymierzenia „kary” Al-Kaidzie, bo takiego sformułowania używali wówczas wojskowi. Jednak tworzenie licznych siatek wywiadowczych i systemów inwigilacji doprowadziło do takiej sytuacji, że obecnie same groźby użycia przemocy traktuje się jako przejawy terroryzmu, i - co więcej - jego podstaw doszukuje się w islamie, choć wiele aspektów zamachu z 11 września, takich jak wybranie na cel Pentagonu, świadczy o jego politycznym charakterze.
W ten sposób „kara” zmieniła się w „wojnę”, choć przecież terroryści nie dążą do konfliktu zbrojnego - w przypadku USA bardziej do wytknięcia słabości mocarstwa.
I w pewnym sensie to się udało. Zamach z 2001 roku odebrał Ameryce nieco z jej wolności i prestiżu na arenie światowej. W ironiczny sposób można odczytać też fakt, że do wyszkolenia 19 mężczyzn, którzy porwali samoloty, potrzebowano, według szacunków amerykańskich ekspertów, 303 tys. dolarów. A ile zapłaciły USA, by odeprzeć groźbę kolejnego ataku? W przeciwieństwie do niewyszukanych metod terrorystów, o amerykańskiej strategii zwalczania terroryzmu trudno powiedzieć by była skuteczna.
Anna Samoń