Ameryka od środka
Sukces wyborczy republikanów w stanie Massachusetts to bez wątpienia poważny problem dla rządzących demokratów. Bez liku jest komentarzy na temat tego, co się wydarzy w najbliższej przyszłości, jakie będą dalsze losy proponowanej ustawy o ochronie zdrowia i w jaki sposób rezultat senackich wyborów w “twierdzy” rodu Kennedych zaważy na wyborach pod koniec tego roku. Mnie jednak w tym, co wydarzyło się w Massachusetts najbardziej intrygują dwa nieco ogólniejsze fakty. Po pierwsze, powszechne jest przekonanie – głoszone nieustannie w telewizji – że porażka demokratycznej kandydatki Marthy Coakley wynika z tego, że wyborcy są “wściekli na to, co się dzieje” lub że są “rozgniewani brakiem postępów w Waszyngtonie”.
Jeśli tak istotnie jest, amerykański elektorat ma bardzo krótką pamięć. Czyżby już nikt nie był wściekły z powodu tego, co działo się przez wcześniejsze osiem lat, a co w końcu doprowadziło pod koniec 2009 roku do totalnej, głębokiej recesji na całym świecie i do utknięcia Ameryki w dwóch niemożliwych do wygrania wojnach? I czy ci sami wyborcy są teraz wściekli, ponieważ spodziewali się w ciągu ostatnich 365 dni cudu: zerowego bezrobocia, zamkniętego więzienia w Guantanamo, światowego pokoju i powszechnego dobrobytu, nie mówiąc już o powszechnie dostępnej opiece lekarskiej? W warunkach amerykańskiej demokracji tego rodzaju cuda są praktycznie niemożliwe.
Przez ostatni rok każdy mógł się przekonać, że przeforsowanie czegokolwiek istotnego w Senacie wymaga proporcji partyjnej reprezentacji rzędu 70 do 30 głosów, co jest absolutnie niewykonalne dla żadnej z liczących się sił politycznych.
Przy podziale 60:40 lub 59:41 Senat staje się ciałem niemal komicznym w swej nieskuteczności, a na zatwierdzenie czegokolwiek ważnego po prostu nie ma co liczyć. Owszem, zdarzają się ustawy, które znajdują w miarę łatwe poparcie zdecydowanej większości. Są to jednak zwykle rzeczy doraźne, bez większego ogólnonarodowego znaczenia lub dotyczące finansowania administracji federalnej oraz armii. Po drugie, w USA istnieje od pewnego czasu kult tzw. “wyborcy niezależnego”. Jest to rzekomo dość liczna grupa, o której głosy zabiegają obie partie i która w znacznej mierze decyduje o wynikach każdych wyborów. W rzeczywistości jest jednak nieco inaczej – są tylko wyborcy zdecydowani oraz niezbyt dobrze zorientowani.
Ci pierwsi zawsze będą głosować na swoje preferowane partie polityczne, niezależnie od tego, co się w danej chwili dzieje i czy ich kandydat posiada jakiekolwiek istotne kwalifikacje lub zdolności. Ci drudzy raz głosują tak, raz siak, ale zwykle nie potrafią sensownie wytłumaczyć dlaczego. W obliczu re-kordowo intensywnej po-laryzacji politycznej Ameryki mogłoby się wydawać, że przeciętny człowiek prędzej czy później musi zidentyfikować się z jakimś spójnym światopoglądem, który wiedzie w kierunku bardziej konsekwentnych decyzji wyborczych.
Jednak tak nie jest, co sugeruje, że część ame-rykańskiego elektoratu jest nieodwracalnie i niezbyt logicznie kapryśna. Wracając do Massachusetts, to właśnie “niezależni wyborcy” zdecydowali podobno o wyborze repu-blikańskiego kandydata, gdyż byli “rozsierdzeni” obecnym stanem sytuacji. Ów gniew świadczy o intrygującej amnezji. Przecież to dokładnie ci sami wyborcy, którzy - zirytowani rządami poprzedniej administracji - poparli gremialnie kandydaturę Baracka Obamy przed zaledwie rokiem. Dziś jednak tamte osiem lat nie ma rzekomo już żadnego znaczenia. Ludzie, którzy tak łatwo i tak często wpadają w furię, winni szukać fachowej pomocy.
Andrzej Heyduk