Kiedy krytycy próbowali definiować ich styl i pisali o folkrocku – oni wypuszczali kawałek hardrockowy, kiedy o soft rocku – pokazywali, że nie boją się disco. Byli niepokorni jak całe pokolenie, którego młodość przypadła na lata 70. Jak mówi Glen Frey, chodziło im tylko o jedno: „Zaszaleć, upić się, naćpać się, podrywać dziewczyny, grać muzykę i zarabiać pieniądze”. Mimo to Orły i tak przeszły do historii muzyki. Nie tylko dzięki kultowemu utworowi „Hotel California”...
Hotel California
Zespół powstał latem 1971 roku w Los Angeles, a ich pierwszy album zatytułowany po prostu The Eagles ukazał się rok później. Przez cały okres istnienia w składzie grupy byli: jeden z jej założycieli, Glenn Frey (gitara rytmiczna, wokal) i Don Henley (perkusja, śpiew). Ponadto zespół tworzyli: Bernie Leadon (gitara prowadząca, śpiew) i Randy Meisner (bas, śpiew). Okazjonalnie (1974-1980 i 1994-2001) grupę wspomagał Don Felder.
W 1977 roku Meisnera na basie zastąpił Timothy B. Schmit. Choć ten ostatni dołączył do grupy najpóźniej, twierdził, że to on trzyma ją przy życiu. – Jestem klejem – powiedział. Najwyraźniej niezbyt mocnym, gdyż w roku 2007 ukazał się ich ostatni album Long Road Out of Eden.
Nie ma chyba człowieka, który nie zna kultowego kawałka „Hotel California”. Numer ten pochodzi z płyty o tym samym tytule, wydanej w 1976 roku. Gitarowa solówka w tym utworze przez wielu uważana jest za jedną z najlepszych w historii rocka. Treść często jest odbierana jako muzyczna opowieść o cudownym, spokojnym miejscu („such a lovely place”). Jednak różne interpretacje tych łagodnie i nastrojowo wyśpiewanych słów nie nastrajają szczególnie optymistycznie.
Według jednej z nich „Hotel California” opowiada o uzależnieniu od narkotyków (dokładniej od kokainy), w której gustowali zarówno The Eagles, jak i cała Kalifornia lat 70. Teorię tę potwierdzać ma wers piosenki: „You can check out anytime, but you can never leave”, mówiący o zdradzieckim działaniu szybko uzależniającej kokainy. Z kolei bohater piosenki, jadący samochodem przez pustynię, czuje ciepły zapach „colitas”, a to slangowe meksykańskie określenie marihuany.
Inni twierdzą, że przebój The Eagles poświęcony jest szatanowi. Hotel o takiej samej nazwie mieszczący się w San Francisco został kupiony przez Antona LaVeya, założyciela i najwyższego kapłana tzw. Kościoła Szatana, i zamieniony w świątynię ku czci złego. W tekście mowa jest również o roku 1969 („We haven’t had that spirit here since 1969”). Właśnie w tym roku LaVey stworzył swój Kościół Szatana. Jakby tego było mało, na okładce albumu Hotel California widnieje ponoć wizerunek szatana mającego twarz Antona LaVeya.
„Hotel California” to także slangowa nazwa Camarilli State Hospital, kliniki psychiatrycznej leżącej niedaleko Los Angeles. Placówkę, która służyła pacjentom przez blisko 60 lat, zamknięto w 1997 roku. Są więc tacy, którzy twierdzą, że tekst opowiada o emocjach osoby zamkniętej w szpitalu psychiatrycznym. Słowa: „We are all just prisoners here of our own device” mają się odnosić do choroby psychicznej i przymusowego leczenia w zakładzie zamkniętym.
Co na to sami zainteresowani? W jednym z wywiadów Henley przyznał, że „Hotel California” to po prostu piosenka opisująca „kalifornijski high life”. Przebój nie jest jednak adoracją hedonizmu, a bolesną przestrogą dla innych. – To utwór o mrocznej stronie amerykańskiego snu, o amerykańskim czerpaniu z życia garściami, o czym możemy sporo powiedzieć – powiedział śpiewający perkusista The Eagles. I dodał, że „Hotel California” to symbol amerykańskiego show-biznesu muzycznego drugiej połowy lat 70., który charakteryzował się posuniętą daleko poza granice zdrowego rozsądku filozofią „sex, drugs and rock’n’roll”.
Rozstania i powroty
Mimo że zespół lubił sobie dać na luz, w grupie od początku czuć było napięcie. Chodziło oczywiście o władzę, co w branży oznaczało pozycję lidera grupy. Napięcia były nie tylko tematem plotek, ale miały spory wpływ na roszady w składzie zespołu. Do kulminacji złych emocji doszło po koncercie w Long Beach Arena 31 lipca 1980 roku. Ponoć za kulisami doszło wręcz do rękoczynów.
Zespół zawiesił działalność, jednak wytwórnia płytowa oczekiwała od grupy jeszcze jednego wydawnictwa. Konflikt był na tyle zaogniony, że nie było mowy o wspólnej pracy w studiu. Muzycy podjęli więc decyzję o nagraniu albumu koncertowego. I tym sposobem przesyłając taśmy między Los Angeles a Miami, Frey i Henley opracowali program dwupłytowego albumu Eagles Live, który ukazał się z początkiem listopada tego samego roku.
O tym, jak wielkie było napięcie w grupie, niech świadczy fakt, że kiedy wytwórnia zaproponowała grupie dodatkowe 2 miliony dolarów za nagranie dwóch nowych piosenek na album, Orły odrzuciły ofertę. A kiedy kilka tygodni później w trakcie wywiadu zapytano Hanleya, kiedy zespół znów zagra razem, ten bez wahania odpowiedział: – Kiedy piekło zamarznie. W podobnym tonie wypowiadał się Frey.
Cóż, słowa mają moc i 14 lat później piekło zamarzło wraz z wydaniem kolejnego koncertowego albumu The Eagles Hells Freezes Over, na którym znalazły się też cztery nowe utwory. Co ciekawe, na krążku Frey odniósł się do rozstania. Powiedział: – Gwoli ścisłości, nigdy się nie rozstaliśmy. Wzięliśmy sobie tylko urlop, który trwał 14 lat. Początkowo muzycy twierdzili, że na jednej trasie ich współpraca się zakończy, ale grupa koncertowała dalej.
Na początku 2007 roku muzycy zapowiedzieli wydanie nowego albumu. 30 października 2007 roku ukazał się pierwszy od niemal 30 lat, dwupłytowy album Long Road Out of Eden, zawierający aż 20 premierowych nagrań. W listopadzie tego samego roku Don Henley wydał oświadczenie, że nowy krążek będzie ostatnim w historii zespołu. I tak faktycznie było.
Były też inne momenty, w których muzycy ponownie na krótko łączyli siły. W 1998 roku wszyscy członkowie zespołu zeszli się z okazji przyjęcia zespołu do Rock and Roll Hall of Fame. Wtedy to Frey doskonale scharakteryzował relacje między muzykami: – Współpracowało się nam świetnie. Tyle że często się kłóciliśmy. Ale pokażcie mi jeden wartościowy związek, który nie miałby lepszych i gorszych momentów.
Orły wciąż żywe
Już w chwili przystępowania do The Eagles, wszyscy muzycy mieli za sobą wieloletni staż estradowy, więc po rozpadzie grupy bez problemu pokierowali swoimi solowymi karierami. Każdy prowadził działalność artystyczną pod własnym nazwiskiem. Najwięcej, bo aż 13 solowych płyt, wydał Joe Walsh. Nie miały one takiego wzięcia jak albumy The Eagles, za to szerzej przedstawiały jego gitarowe umiejętności. Walsh często współpracował z innymi gwiazdami rocka, m.in. z Foo Fighters.
Jeszcze zanim Meisner dołączył do Eagles, grał w dość znanej kapeli Poco. Później wspomagał takie gwiazdy jak James Taylor, Dan Fogelberg czy Richard Marx. Leadon jest obecnie muzykiem sesyjnym w Nashville. Z kolei Felder wystąpił m.in. na płycie Living Eyes grupy Bee Gees a także uczestniczył w sesjach Diany Ross i Barbry Streisand.
Dobrze były odbierane solowe albumy Dona Henleya. Nagrał ich pięć. Głos Henleya ma niezwykłą barwę, a śpiewanie nigdy nie przeszkadzało mu w grze na perkusji. Tylko wyjątkowo zdarzało się, że na potrzeby tras koncertowych muzycy Eagles zapraszali do współpracy innego klawiszowca i perkusistę.
Grupa ma już swoje miejsce w historii rocka. Sprzedali ponad 150 milionów płyt na całym świecie, zdobyli sześć nagród Grammy, mieli pięć singli nr 1 i 17 singli w top 40 oraz sześć albumów nr 1 na liście Billboardu. Składanka z największymi przebojami grupy Their Greatest Hits (1971-1975) była najlepiej sprzedającą się płytą w Stanach Zjednoczonych w XX wieku. Wyprzedziła nawet Thriller Michaela Jacksona.
Ale to nie koniec. Po śmierci w 2016 roku współzałożyciela grupy, Glenna Freya, zespół The Eagles reaktywował się na początku 2017 roku i wznowił tournée. Orły wciąż grają i warto na stronie internetowej grupy sprawdzić, czy nie będą gdzieś w pobliżu.
Małgorzata Matuszewska