Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
piątek, 27 września 2024 14:19
Reklama KD Market
Reklama

Polscy kaci

Polscy kaci
Więzienie przy Montelupich w Krakowie (fot. Wikipedia)

W 1989 roku Polska dołączyła do liczącego ponad 100 członków grona krajów, które przestały wykonywać wyroki śmierci. Ostatni wykonano w 1988 roku. Na stryczku w więzieniu przy ul. Montelupich w Krakowie zawisnął wówczas 29-letni Andrzej Czabański. Został skazany za gwałt i zabójstwo kobiety oraz usiłowanie zabójstwa dwóch jej córek. W Polsce już trwały rozmowy o zniesieniu kary śmierci. Czabański nie doczekał się ich finału...

Zbrodnia w Tarnowie

Andrzej Czabański dobrze znał Iwonę, swoją sąsiadkę i przyszłą ofiarę. Odwiedzał jej rodzinę jeszcze jako kawaler. Kiedy brał ślub, Iwona wraz ze swoim mężem była obecna na uroczystości w kościele. Sąsiadka bardzo mu się podobała jako kobieta, mimo dużej różnicy wieku. Mąż Iwony pracował w Stanach Zjednoczonych. Ona została w Tarnowie sama z dwiema córkami. Czabański postanowił to wykorzystać.

Jego żona leżała w szpitalu, spodziewając się lada chwila drugiego dziecka. Z tej okazji Czabański wypił sporo alkoholu. U Iwony zjawił się około 2.00 w nocy. Obudził ją i powiedział, że musi jechać na pocztę, gdyż dzwoni jej mąż z Chicago. Dowiedział się o tym od znajomego pracującego na poczcie. Telefon w nocy ze Stanów Zjednoczonych nie był dla Iwony czymś nieprawdopodobnym. Uwierzyła. Wsiadła z Czabańskim do fiata 125 p i pojechali.

Jednak na poczcie nic nie wiedzieli o telefonie z Ameryki. Wówczas Czabański zaproponował jazdę do jego kolegi, rzekomo pracownika poczty, aby wyjaśnić nieporozumienie. Po drodze zatrzymał auto przy łące i zaproponował sąsiadce seks. Iwona odmówiła. Więc ją uderzył tak mocno, aż upadła. Zgwałcił, po czym podnośnikiem samochodowym uderzył w głowę i zabił. Zwłoki ukrył w łanie żyta.

Następnie wrócił autem do mieszkania Iwony, aby zabić jej dwie córki. One widziały, że wychodził z ich matką, więc chciał się pozbyć świadków. Nastolatki rozpaczliwie broniły się. Krzyczały, wzywały pomocy. Czabański, słysząc hałasy ludzi na korytarzu, uciekł przez okno.

Pojechał do matki mieszkającej pod Tarnowem. Pomagał jej przy zrzucaniu siana z wozu, kiedy przyjechali milicjanci. Zapytali o już poszukiwaną Iwonę. Czabański od razu się przyznał: – Wiem, gdzie jest, pokażę. To znaczy wiem, gdzie leżą jej zwłoki.

Mord sądowy

Instytut Pamięci Narodowej ocenia, że w latach stalinowskich – 1946-1953 – skazano na śmierć około 5 tysięcy osób. Działały wówczas osławione Wojskowe Sady Rejonowe, Urząd Bezpieczeństwa i Informacja Wojskowa. Te urzędy nie przejmowały się prawem. Więc w gruncie rzeczy nie wiadomo, ile rzeczywiście wykonano wyroków po wojnie. W forcie w Rembertowie stracono wówczas takich bohaterów jak generał Emil Fieldorf, rotmistrz Witold Pilecki czy komandor Zbigniew Przybyszewski.

W PRL na karę główną skazywano za zdradę ojczyzny, szpiegostwo, akty terroru i za szczególnie brutalne morderstwa. W 1953 roku zawiśli czterej członkowie słynnej bandy Wałachowskich. Napadali na sklepy, taksówkarzy i zabili milicjanta. W 1975 roku powieszony został budzący postrach seryjny morderca Zdzisław Marchwicki. Zabił 15 kobiet.

W 1965 roku doszło do głośnego procesu w sprawie tak zwanej afery mięsnej. Komunistyczny rząd szukał winnych braku mięsa w sklepach. Oskarżał o to spekulantów. A głównym oskarżonym stał się Stanisław Wawrzecki, ojciec znanego aktora. Pięć miesięcy po błyskawicznym procesie Stanisław Wawrzecki został powieszony. Lecz mięsa nadal brakowało w polskich sklepach.

Po latach ten wyrok śmierci został okrzyknięty mordem sądowym. Sędzia, który go wydał, był wcześniej znany jako funkcjonariusz stalinowskiego aparatu represji. Stanisław Wawrzecki do końca nie wierzył, że zostanie powieszony za nielegalny handel mięsem.

W dniu egzekucji, kiedy przyszli po niego strażnicy, osiwiał w ciągu kilku sekund. Zesztywniałą ręką nie mógł włożyć do ust papierosa, o którego poprosił w ostatnim życzeniu. Kilku strażników siłą wywlekło go z celi. Tak opisywał ostatnie chwile Stanisława Wawrzeckiego jego współwięzień z celi.

Kaci w PRL

Wyroki śmierci wykonywali profesjonalni kaci. Przed rozpoczęciem samodzielnego wykonywania wyroków kat przechodził sześciomiesięczne przeszkolenie z anatomii człowieka, fizyki, prawa oraz etyki. Chciano w ten sposób nadać większą rangę zawodowi kata. Kaci pracowali na zlecenie, pozostając jednocześnie na etacie w innym zawodzie. O ich funkcji w więziennictwie nie mogła wiedzieć rodzina ani nawet żona.

Prawie nikt nie znał tożsamości powojennych katów. Znali je tylko naczelnicy więzień, w których wykonywali wyroki – w Warszawie, Krakowie, Gdańsku i Łodzi. Protokoły z egzekucji do dziś są oznaczone klauzulą „tajne, specjalnego znaczenia”.

Wyroki zawsze wykonywało dwóch katów. Jeden nakładał więźniowi opaskę na oczy, drugi pętlę na szyję. I ten drugi pociągał za dźwignię, która otwierała zapadnię. Następnie przychodził czas na czekanie. W pomieszczeniu zazwyczaj znajdowali się prokurator, naczelnik więzienia, adwokat skazanego, lekarz i ewentualnie ksiądz, jeśli skazaniec sobie tego życzył.

Po około dwudziestu minutach lekarz przystępował do oględzin i stwierdzał zgon. Wówczas kaci wkładali ciało skazańca do trumny i – jak opisał Marian Sepioło w reportażu o ostatniej polskiej egzekucji – ściągali białe rękawiczki i rzucali je na pierś straconego.

Jeden z polskich katów, który pracował w tym zawodzie w czasach PRL, anonimowo zgodził się opowiedzieć o swych doświadczeniach. Egzekucje odbywały się wcześnie rano albo wieczorem. Kat podróżował po więzieniach w Polsce w ramach delegacji. W dokumentach, wystawionych przez Centralny Zarząd Zakładów Karnych, wszystko było fałszywe. Tylko zdjęcie się zgadzało. Według relacji anonimowego kata, w latach 1955 – 1988 wykonano w Polsce przynajmniej trzysta egzekucji. Czyli na jednego z czterech powojennych katów przypadało wykonanie około 75 wyroków śmierci.

Potępieńcze dźwięki

W więzieniu przy Montelupich w Krakowie, gdzie skonał Czabański, miejsce straceń robiło wyjątkowo złowieszcze wrażenie. Było to małe pomieszczenie bez okien, o szarych ścianach. Z sufitu zwisał stryczek. Pod nim znajdowała się zapadnia. Do tego pomieszczenia strażnicy przyprowadzali ubranego w więzienny drelich skazańca. Pytali, jakie ma ostatnie życzenie. Skazani najczęściej chcieli zapalić papierosa.

Przed powieszeniem zachowywali się różnie. Spokojnych było niewielu. Skazańcy często próbowali walczyć o życie, atakując strażników. Gryźli, drapali. Gdy już zawiśli, wydawali z siebie – jak to nazwał jeden ze świadków egzekucji – potępieńcze dźwięki. Miewali torsje. Bezwiednie załatwiali potrzeby fizjologiczne.

Jedynym polskim powojennym katem, którego nazwisko wyszło na jaw, był Aleksander Drej, funkcjonariusz UB. Wykonywał wyroki do 1957 roku, kiedy to został zwolniony ze służby. Urodzony w 1905 roku, dożył jeszcze powstania III RP. Zmarł w latach dziewięćdziesiątych.

Taka tajemniczość, jeśli chodzi o katów, nie obowiązywała w Polsce przedwojennej. Ówczesny kat, Stefan Maciejowski, nawet był słynny w Warszawie. Młody, ponoć sympatyczny. Brał 100 złotych za wykonanie jednego wyroku. Za dyspozycyjność państwo polskie płaciło mu 400 złotych miesięcznie. Dla porównania: górnik zarabiał wtedy 250 złotych miesięcznie, robotnik 150. Średnia płaca w Polsce w latach trzydziestych nie przekraczała 200 złotych. Był więc Maciejowski dobrze sytuowanym człowiekiem. A wyroki śmierci, przed wojną, często zapadały.

Piekarski na mękach

W Rzeczypospolitej szlacheckiej kat również nie był osobą anonimową. Wręcz przeciwnie, wszyscy wiedzieli, kto nim jest. Był ważnym urzędnikiem magistratu, który wypłacał mu wynagrodzenie. Usuwał z ulic i odbierał z domów padłe zwierzęta, czyścił miejskie kloaki i fosę, opiekował się łaźnią miejską. Ponadto pod swoją pieczą miał przedstawicielki najstarszego zawodu świata. To ostatnie znaczyło w praktyce, że prowadził miejski dom publiczny, co przynosiło mu dodatkowy zysk.

Lecz najważniejszą czynnością kata w dawnej Polsce było torturowanie i wykonywanie wyroków śmierci. W tym celu był specjalnie szkolony w katowskich szkołach, które działały w Gdańsku, Bieczu, Wilnie i Lwowie. Tam kandydat na kata zdobywał rozległą wiedzę w dziedzinie anatomii człowieka. Ta wiedza mu się bardzo przydawała. Bo kat nie mógł dopuścić do tego, aby w czasie tortur oskarżony zmarł. To byłoby wielkim błędem zawodowym a także obrazą sądu. A jeśli sąd uniewinnił torturowanego wcześniej człowieka, kat musiał go wyleczyć z urazów, złamań. Samo wykonywanie wyroków śmierci, które zazwyczaj odbywało się przez ścięcie mieczem, też wymagało sporych umiejętności.

Jeśli chodzi o torturowanie i wykonywanie wyroków śmierci, kat musiał ściśle wypełnić zalecenia sądu. To nie było proste. Oto, na przykład, jak brzmiała sentencja sądowego wyroku na Michała Piekarskiego, który w 1620 roku próbował targnąć się na życie króla Zygmunta III:

„Tam mu kat ów czekan żelazny, którym na Najjaśniejszego Króla Imci targnął się, do ręki prawej włoży i z nim razem z ręką bezbożną i świętokradczą nad płomieniem ognia siarczystego palić będzie. Dopiero gdy współdobrze przypalona będzie, mieczem odetnie, toż i z lewą ręką, bez przypalania jednak uczyni, po czym czterema końmi ciało na cztery części roztargane będzie, a obrzydłe trupa ćwierci na proch na stosie drewna spalone zostaną. Na koniec proch, w działo nabity, wystrzał po powietrzu rozproszy”.

W wypadku Piekarskiego kat miał dodatkowy problem. Skazaniec okazał się wyjątkowo silny. Konie nie były w stanie rozerwać jego ciała. Kat musiał mu specjalnie nacinać stawy.

Kat targowiczan

Stefan Böhm miał ciekawy życiorys i był tajemniczym człowiekiem. Zanim w 1793 roku, kiedy skończył 52 lata, objął funkcję kata w Warszawie, studiował chirurgię w Królewcu. Później wylądował jako zarządca w dobrach księcia Karola Radziwiłła. Brał udział w konfederacji barskiej. W jednej z bitew odniósł ciężką ranę. Od cięcia szablą została mu głęboka blizna na twarzy.

Przed Rosjanami musiał uciec do Warszawy. Z żoną i synem zamieszkał w najlepszej wówczas dzielnicy miasta, zwanej Faworami (obecnie Żoliborz). Nie wiadomo, skąd wziął na to pieniądze. Jego sąsiadem był generał Henryk Dąbrowski. Cieszył się też względami u samego księcia Józefa Poniatowskiego.

W tym czasie kat warszawski Miller był już w podeszłym wieku i nie dawał sobie rady z wykonywaniem swoich obowiązków. Okazało się, że Stefan Böhm w swojej tajemniczej przeszłości miał do czynienia z katowskim fachem. I prezydent Warszawy Zakrzewski namówił go, aby jako urzędnik miejski objął funkcję kata.

Böhm stał się znany w Warszawie. Na jego popularność wpłynął fakt, że już na samym początku swojej katowskiej kariery dokonał egzekucji największych zdrajców Polski – targowiczan. Wpadli oni w ręce powstańców szewca Kilińskiego, kiedy w 1794 roku insurekcja kościuszkowska objęła Warszawę.

Pod ogromną presją mieszkańców stolicy na śmierć skazano wówczas czterech wysokiej rangi zdrajców. Marszałek Józef Ankwicz, hetman Józef Zabiełło i hetman Piotr Ożarowski zostali powieszeni przez Böhma na rynku Starego Miasta. Biskup Józef Kossakowski zawisł przed kościołem św. Anny na Krakowskim Przedmieściu.

Stefan Böhm, wykonując te egzekucje, wzbogacił się o drogocenne przedmioty. Antoni Trębicki napisał: „Ankwicz katowi zabierającemu się do jego szyi miał dać zegarek i złotą tabakierkę, aby go prędko i zręcznie wyekspediował”.

Ryszard Sadaj


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama