Gonitwy konne mają w Polsce bogatą tradycję i przez dziesięciolecia cieszyły się wielką popularnością. Przed wojną wiele miast utrzymywało tory wyścigowe. W samej Warszawie były cztery. Tor wyścigowy w Łazienkach Królewskich miał trybunę mieszczącą 5 tysięcy widzów, która zawsze była zapełniona. Nazwiska zwycięskich dżokejów były tak znane jak dzisiaj nazwiska najlepszych piłkarzy...
Pierwsza gonitwa
Po wojnie komunistyczne władze uznały wyścigi konne za rozrywkę dla bogaczy, ale ich nie zlikwidowały. Jednak już nie były tak popularne. Dzisiaj wracają do łask. Na hipodromach jest często więcej widzów niż na stadionach piłkarskich. Do wyścigów konnych, oprócz piękna samych koni, przyciągają bukmacherzy. Można u nich obstawiać zakłady i, jeśli się trafi, zarobić trochę pieniędzy. W Warszawie przed wojną działało wielu bukmacherów, bo i graczy było dużo.
Pierwsza gonitwa w Polsce, odnotowana w kronikach, odbyła się w Warszawie w 1777 roku. Jej trasa przebiegała między Pałacem Ujazdowskim a Wolą. Wojewoda koronny Kazimierz Rzewuski założył się z posłem angielskim Charlesem Whitworthem o to, czyj koń okaże się szybszy na tej trasie. Wyścig rozegrał się na zwykłej polnej drodze. Oba konie niemal przez cały czas biegły łeb w łeb. Dopiero na ostatnich 200 metrach klacz Rzewuskiego przegoniła konia posła angielskiego. Nie wiadomo, jaka była stawka zakładu, ale wówczas tacy dostojnicy nie zakładali się o mniej niż równowartość wioski.
Słynne polskie tory
Tor Służewiec w Warszawie powstał w 1939 roku. Był wówczas największym i najnowocześniejszym obiektem tego typu w Europie. Posiadał ogromną trybunę, kilka torów, tunel pomiędzy stajniami a padokiem, wieżę ciśnień, zraszacz traw i stajnie dla ponad 800 wierzchowców. Cały obszar zajmował 150 hektarów.
To było całe miasteczko wyścigowe. Tor główny mierzył 2300 metrów. Podczas kilku dni gonitw biegało tam tysiąc koni. Pierwsze gonitwy na Torze Służewiec zorganizowano w czerwcu. Ostatnie odbyły się 31 sierpnia 1939 roku. Następnego dnia Niemcy napadły na Polskę.
Hipodrom w Sopocie powstał pod koniec XIX wieku. Zbudowano dwie trybuny dla kilku tysięcy widzów. Ten obiekt, mało zmieniony, istnieje do dzisiaj. Wykorzystuje się go tylko latem. Główny tor mierzy 1850 metrów.
Wrocławski Tor Partynice został zbudowany przez Niemców przed I wojną światową. Ostatnią wojnę przetrwał niemal w nienaruszonym stanie. Przez długi czas nie był wykorzystywany do wyścigów. Ale w minionym roku z trybun przypatrywało się wyścigom konnym 15 tysięcy widzów.
Zabawa dla bogaczy
Utrzymanie nawet niewielkiej stajni wyścigowej kosztowało ogromne pieniądze. Ceny koni wyścigowych były tak wysokie jak obecnie ceny najbardziej ekskluzywnych aut. A najlepsze konie, które wygrywały wyścigi, były wprost bezcenne. Zwłaszcza iż okres, kiedy mogły wygrywać i zarabiać dla ich właścicieli, trwał tylko kilka lat.
Posiadanie stajni wyścigowej, jeśli ktoś nie pochodził z bogatego rodu, było najczęściej zabawą rujnującą właściciela. I takich bankrutów było wielu. Nawet jeśli ktoś miał szczęście i kupił względnie tanio dobrego wierzchowca, to i tak nagrody za zwycięstwa w gonitwach nie wystarczały na utrzymywanie stajni wyścigowej.
To było hobby dla prawdziwie bogatych. Oni naprawdę kochali konie, a genealogie wierzchowców prowadzili tak samo starannie jak genealogie własnego rodu. Dzieduszycki, który kupował arabskie konie u Beduinów, miał stajnie z lustrami. A portrety jego koni malował sam Juliusz Kossak.
Opium i szampan
Mniej zamożni też liczyli na pieniądze ze zwycięstw swoich koni. Żeby tak się stało, właściciele stajen stosowali różne niecne praktyki. Na przykład, aby zaszkodzić koniom z konkurencyjnej stajni, znajdowali ludzi, którzy ukradkiem dodawali koniom do paszy roztworu opium lub innego środka osłabiającego mięśnie. Robili też zastrzyki z różnych mikstur, które spowalniały bieg wierzchowca. Albo po prostu przekupywali dżokejów. Niekiedy dochodziło do tak ordynarnych przestępstw jak podcinanie koniom pęcin.
Z kolei aby pobudzić konia do jak najszybszego biegu, często pojono go szampanem. Kilka butelek szampana i koń dawał z siebie, ile mógł. Było to tak powszechną praktyką, że niektóre konie stawały się nałogowymi alkoholikami. Bez wypicia kilku butelek rozkosznego trunku nie chciały wyjść ze stajni. Oprócz alkoholu wstrzykiwano koniom kokainę, kofeinę i inne tajemnicze specyfiki.
Właściciele stajen wiedzieli o tego rodzaju praktykach. Strzegli swych koni, wynajmując ochroniarzy i detektywów. Tylko że i oni byli przekupywani. Dzisiejsze stajnie są wyposażone w kamery, różnego rodzaju czujniki. Obcemu trudno niepostrzeżenie podejść do konia i coś mu zaaplikować. Ale pozostają jeszcze dżokeje, którzy najlepiej wiedzą, jak spowolnić konia albo pobudzić go do szybszego biegu.
Złoty Arnold
Za przestępczymi praktykami, których ofiarami stawały się konie i niczego nieświadomi gracze, stali nieuczciwi bukmacherzy. Na wyścigach konnych zbijali wielką kasę. Najwięcej zarabiało się na tzw. fuksach, czyli koniach, na których zwycięstwo nikt nie liczył, a które jakimś cudem wygrywały. Tylko że o tych cudach wiedzieli jedynie wtajemniczeni bukmacherzy.
W przedwojennej Warszawie najbardziej znanym bukmacherem był Arnold Szwicer, zwany Złotym Arnoldem. Elegancko ubrany, obwieszony złotem. W charakterystyczny sposób utykał na jedną nogę. Przez dziesięć lat uchodził za króla bukmacherów warszawskich. On decydował, który koń wygrywał najważniejsze wyścigi. Gracze, często wydający u bukmachera ostatnie pieniądze, nie mieli o tym zielonego pojęcia.
Szwicer dorobił się majątku podczas wojny. Dostarczał produkty żywnościowe rosyjskiej armii. W żadnej innej armii na świecie nie było takiego złodziejstwa jak w rosyjskiej. Wśród złodziei Szwicer czuł się jak ryba w wodzie. Lecz nawet taki cwaniak nie uchronił się przed miłością. Zakochał się w artystce operowej. Porzucił żonę i dzieci i za namową kochanki kupił stajnię wyścigową w Warszawie. Taką miała zachciankę.
Tymczasem wojna się skończyła. Żołnierze wrócili do domów. Armia nie miała już pieniędzy na zakupy żywności. Stajnia Szwicera splajtowała w ciągu dwóch lat. I on też został bez pieniędzy. Ukochana diwa operowa znalazła nowego i bogatego admiratora.
Ale zdolności do oszustw Arnold Szwicer nie utracił. Szybko doszedł do siebie. Jako właściciel stajni zorientował się, że to nie konie a dżokeje decydują, kto wygra na torze wyścigowym. Z kilkoma z nich założył spółkę. Sam został bukmacherem. I teraz to oni decydowali o wynikach gonitw.
Nagle gracze zaczęli być zaskakiwani niebywałymi fuksami. Tysiące ludzi na trybunach, którzy zostawili u bukmachera większe lub mniejsze pieniądze, przecierało oczy ze zdumienia. Wygrywały konie, które wcześniej nigdy nie mieściły się w czołówce. A przegrywały najlepsze wierzchowce, na które stawiali gracze.
Pierwszą ofiarą Złotego Arnolda i jego spółki padła znana wówczas stajnia Towarnickiego. Dżokejem u Towarnickiego był Anglik Gill. Jak później wykazało śledztwo, Gill był wspólnikiem Złotego Arnolda. Robił koniom zastrzyki pobudzające do biegu lub spowalniające. Konie Towarnickiego nagle przestały wygrywać.
Zanim machinacje Złotego Arnolda wyszły na jaw, przebiegły Gill wrócił do Anglii. Na końskich przekrętach musiał zrobić niemałe pieniądze, bo w Anglii wybudował hotel i założył własną stajnię wyścigową. A ile zarobił sam organizator całego przedsięwzięcia? Zapewne więcej niż Gill.
Dużą wrzawę zrobił też ogier ze stajni Roya – Caramba, którego dosiadał dżokej Pasternak. Także był wspólnikiem Złotego Arnolda. Caramba wygrał wysoką nagrodę podczas Gonitwy Lubomirskiego. Biegł w towarzystwie koni znanych ze zwycięstw w innych gonitwach. Caramby nikt nie brał pod uwagę jako zwycięzcy. Oprócz, oczywiście, wtajemniczonych. Ci poszli do kasy po niebywale wysokie wypłaty.
Lecz to już było tak jawne oszustwo, że sprawą Caramby zajęła się policja śledcza. Podejrzanym był Złoty Arnold. Biorąc przykład z Gilla, na dłuższy czas wyjechał więc za granicę. Wrócił do Warszawy, gdy Towarzystwo Hodowli Koni zatuszowało sprawę Caramby. Złoty Arnold wszędzie miał opłacanych przez siebie ludzi.
Zamach na trenera
Aż wreszcie w ręce policji dostał się sam król warszawskich bukmacherów. Któregoś wieczora policja została powiadomiona, że na torze wyścigowym leży postrzelony mężczyzna. Był nim znany trener koni wyścigowych Adam Trzeciak. Po przewiezieniu do szpitala Trzeciak odzyskał przytomność i złożył sensacyjne zeznania.
Otóż po zamknięciu stajni zorientował się, że w boksie zostawił wartościową papierośnicę. Wrócił po nią. Drzwi stajni zastał otwarte. Ujrzał sylwetkę mężczyzny. Nim zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, rozległ się strzał. Dostał kulą w piersi i upadł na ziemię. W ostatniej chwili jednak zdążył dostrzec, że napastnik utyka na jedną nogę. Stajnia, konie i utykający mężczyzna. Śledczy od razu zorientowali się, że to mógł być Złoty Arnold. I rzeczywiście to on strzelił do Trzeciaka.
Zdarzenie miało miejsce w przeddzień Gonitwy Derby. Złoty Arnold chciał jakiemuś koniowi zaaplikować odpowiedni środek. Nadejście trenera przeszkodziło mu w tym. Bojąc się zdemaskowania, strzelił do niego i uciekł. Za usiłowanie zabójstwa został skazany na cztery lata ciężkiego więzienia. Za próbę ucieczki został osadzony w pojedynczej celi. Tam, mając 53 lata, zmarł król warszawskich bukmacherów.
Ryszard Sadaj