Zanim jeszcze doszło do niedawnej koronacji króla Karola III, miałem już po dziurki w nosie tematu brytyjskiej rodziny królewskiej. Nie dość, że wszystkie media nieustannie trąbiły o szczegółach położenia kawałka szlachetnego złomu na monarszym czerepie, to jeszcze trwała i nadal trwa operowo-mydlana saga księcia Harry’ego i jego amerykańskiej żony. Para ta teoretycznie zerwała związki z rodziną i wyjechała na stałe do USA, by rzekomo wieść życie normalnych ludzi, z dala od medialnego zgiełku. Jednak w rzeczywistości sprawy mają się zupełnie inaczej.
Harry i Meghan nie schodzą z publicznej sceny i ciągle jest o nich głośno – a to z powodu skandalizującej książki napisanej przez Harry’ego, a to za sprawą dramatycznej pogoni paparazzich za podróżującą samochodem po Nowym Jorku parą albo też w wyniku ciągle udzielanych wywiadów. Sprowadza się to do tego, że od coraz to nowych wieści o tej dwójce po prostu nie można się opędzić. Rezultat jest taki, że najnowsze sondaże wykazują, iż popularność tych ludzi w Stanach Zjednoczonych jest coraz mniejsza. Amerykanie zdają się dochodzić do słusznego wniosku, że jeśli ktoś daje drapaka z Buckingham Palace w celu rozpoczęcia zacisznego, prywatnego życia, winien się tego planu trzymać – siedzieć w domu, oglądać telewizję, czytać książki, zabierać od czasu do czasu żonę do kina albo na obiad do restauracji, bawić się z dziećmi, itd.
Ostatnio pojawił się nowy problem związanym z księciem-zbiegiem. Administracja prezydenta Bidena została pozwana przez konserwatywną organizację Heritage Foundation, która domaga się publikacji wniosku wizowego Harry’ego w celu ustalenia, czy doszło do „faworyzowania” jego osoby. Książę przeniósł się do Ameryki w marcu 2020 roku. Od tego czasu Harry i Meghan mieszkają w Kalifornii i pracują w Fundacji Archewell, a wniosek wizowy księcia stał się przedmiotem zainteresowania w związku z wyznaniem w jego książce pt. Spare, że w przeszłości brał narkotyki, w tym kokainę, marihuanę i tzw. magiczne grzyby powodujące halucynacje.
Oczywiście Harry nie przyleciał do USA na wizie turystycznej. Jego kategoria wizowa nie jest znana, ale spekuluje się, że albo był sponsorowany przez swoją żonę, która jest obywatelką Stanów Zjednoczonych, albo też dostał wizę O-1, która przyznawana jest ludziom o „szczególnych zdolnościach”. Nie mam pojęcia, o jakie szczególne zdolności mogłoby w tym przypadku chodzić, ale to inna sprawa. Problem w tym, że amerykańskie przepisy imigracyjne stanowią, iż pewnym kategoriom ludzi amerykańskie wizy w ogóle nie przysługują, np. aktywnym członkom organizacji faszystowskich bądź komunistycznych, groźnym przestępcom, zbrodniarzom wojennym i… osobom zażywającym nielegalne substancje, czyli narkotyki. A jeśli tak, to powstają dwa pytania. Po pierwsze, czy Harry przyznał się do zażywania narkotyków w swoim podaniu wizowym? A jeśli tak, to dlaczego dostał wizę?
Heritage Foundation początkowo złożyła wniosek na podstawie ustawy Freedom of Information Act (FOIA) na początku marca, prosząc o opublikowanie jego formularza wizowego, ale dostała odmowę z powodu konieczności „ochrony prywatności danych” księcia. W związku z tym organizacja pozwała Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego (DHS), a pozew sądowy z 1 maja stwierdza: „Relacje medialne ujawniły kwestię tego, czy decyzję DHS o wpuszczeniu księcia Sussex do Stanów Zjednoczonych należy ponownie rozważyć w świetle ostatnich jego zeznań na temat licznych przestępstw narkotykowych zarówno w kraju, jak i za granicą”.
Heritage Foundation argumentowała, że decyzja w sprawie wizy Harry’ego powinna zostać otwarta do publicznej kontroli, by umożliwić zbadanie, czy Homeland Security stosuje różne reguły wobec różnych ludzi. Ponadto jej zdaniem Harry „ma poważnie ograniczone zainteresowanie swoją prywatnością” z powodu rewelacji w jego książce. Na przykład tych dotyczących jego odmrożeń w czasie wyprawy na biegun północny w 2011 roku, o czym książę napisał tak: „Mój penis oscylował między wyjątkowo wrażliwym stanem i ciężkim urazem”.
Dla mnie osobiście najciekawszym aspektem wniosku Heritage Foundation jest to, że książę identyfikowany jest tam swoim pełnym tytułem, który brzmi: książę Henry Karol Albert David George Walii, książę Sussex, hrabia Dumbarton i baron Kikell. Mam nadzieję, że Harry nie ma prawa jazdy, bo jeśli ma, to musi być ono specjalnego formatu.
W sumie jednak nie o to chodzi. Istotą sprawy jest to, że obecna administracja najwyraźniej nie chce ujawnić treści podania wizowego Harry’ego, z sobie tylko wiadomych powodów, mimo że wiza została wydana za rządów prezydenta Trumpa. Jest to bardzo dziwna sytuacja, szczególnie w obliczu faktu, iż w 1972 roku do USA przybył na wizie turystycznej inny bardzo znany człowiek, John Lennon, który przez następne 4 lata walczył z INS-em o przyznanie mu prawa do stałego pobytu w Ameryce. Wtedy argumentowano, że należy go deportować do Wielkiej Brytanii, ponieważ w roku 1968 został skazany za posiadanie marihuany. Twierdzono też, że nigdy nie powinien on dostać jakiejkolwiek amerykańskiej wizy wjazdowej.
Lennon, zaciekły przeciwnik wojny wietnamskiej, co ówczesnej administracji bardzo się nie podobało, ostatecznie wygrał i w 1976 roku dostał zieloną kartę. Jeśli jednak miał on tak wielkie problemy, dlaczego w ogóle ich nie ma książę Harry? Wygląda na to, że amerykański rząd federalny podejmuje decyzje wizowe na podstawie od dawna znanej teorii o ludziach „równych i równiejszych”. A przecież, jak powszechnie wiadomo, „all you need is love”.
Andrzej Heyduk