Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
piątek, 27 września 2024 18:19
Reklama KD Market
Reklama

Operacja „Żelazo”

Operacja „Żelazo”
(fot. Pixabay)

Na początku lat 60. biuro polityczne KC PZPR wydało tajną zgodę na podejmowanie przez wywiad specjalnych operacji – chodziło o zdobywanie środków na rozszerzenie i unowocześnianie działalności polskiego wywiadu. Oficerowie bezpieki dostali tym samym pozwolenie na wykonywanie operacji przestępczych, takich jak rabunki, napady i oszustwa. Wszystko to miał kontrolować pułkownik Mirosław Milewski, dyrektor tzw. Pierwszego Departamentu ministerstwa spraw wewnętrznych…

Braterska agentura

Rolę głównych wykonawców tej nowej, kontrowersyjnej polityki powierzono braciom Janowi i Mieczysławowi Janoszom, którzy działali wtedy w Hamburgu. Oficjalnie byli oni właścicielami restauracji „Orkan”, ale pracowali jako agenci SB i zajmowali się początkowo rozpracowywaniem środowiska polskich emigrantów. Jednak w ramach operacji „Żelazo” skala ich poczynań znacznie się zwiększyła, niestety w sensie kryminalnym.

Za beskidzkimi górami i lasami, w Świnnej koło Żywca, żyło w latach 50. trzech braci Janoszów: Mieczysław, Kazimierz i Jan. We wsi mówiono o nich, że są sprytni. Najstarszy z nich, Mieczysław, skończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim i pracował przez pewien czas jako prokurator. Kazimierz był aktywistą komunistycznym i w 1951 roku prosto z wojska dostał skierowanie do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (UB), ale po roku uznano, że się do służby w wywiadzie nie nadaje. W związku z tym założył małą fabrykę szkła w Cieplicach, w której pracował ze swoim młodszym bratem, Janem.

W roku 1961 wszyscy bracia zapisali się na wycieczkę samochodową do Francji organizowaną przez peerelowski PZMot. Kiedy wracali z tej wyprawy, uciekli do obozu dla uchodźców w Zirndorfie w RFN. W Niemczech złożyli podania o przyznanie im azylu politycznego. Kazimierz i Jan azyl dostali, w zasadzie z nieznanych powodów, natomiast Mieczysław spotkał się z odmową i wyjechał do Genewy. Tam nawiązał kontakt z SB i ostatecznie wrócił do Hamburga, gdzie jego bracia otworzyli nocny klub w dość podejrzanej dzielnicy. Wszyscy trzej dostali szpiegowskie ksywy: Mieczysław to „Majk”, Kazimierz to „Kamieja”, a Jan to „Konteja”.

Polski wywiad zlecił im początkowo werbowanie agentów na polskich statkach zacumowanych w hamburskim porcie. Mieli też identyfikować marynarzy, którzy zdecydowali się na współpracę z CIA. Warszawska centrala chwaliła ich za operatywność i dobre wyniki pracy. Jednak później sprawy się skomplikowały.

Napad i morderstwo

Janoszowie rozpoczęli działalność w polsko-jugosłowiańskim gangu. Rabowali kosztowności i organizowali napady na banki oraz sklepy jubilerskie, a wszystko to w ramach operacji „Żelazo”. W 1964 roku napadli na bank w miejscowości Reinbeck w północnej RFN. Doszło wtedy do wymiany strzałów, w wyniku czego jeden z braci zabił kasjera. O wydarzeniu tym pisała szeroko niemiecka prasa, ale mimo wydanych listów gończych i przybliżonego szkicu twarzy mordercy Janoszowie nie znaleźli się w gronie podejrzanych.

Jednak incydent ten spowodował, że ich tajna współpraca z polskim wywiadem na jakiś czas zamarła. Jan wyrobił sobie fałszywe dokumenty i drogą morską wrócił do Polski. Jego bracia pozostali w Niemczech, ale musieli zamknąć swoją restaurację.

Te dramatyczne wydarzenia spowodowały, iż pod koniec lat 60. wywiad PRL-u zasugerował bardziej bezpieczną działalność. Zdecydowano, że Kazimierz Janosz zgromadzi maksymalną ilość złota przez prowadzenie fikcyjnego biznesu, a następnie łup ten przewiezie do Polski. Janosz założył, wraz z niczego niepodejrzewającym barmanem w restauracji „Orka”, spółkę, która skupowała złoto, skórzane kurtki i inne drogie przedmioty z całego świata. Dokonywała transakcji z odroczonym terminem płatności – do 90 dni po otrzymaniu towaru. Magazyn bardzo szybko zaczął wypełniać się biżuterią, zegarkami, pierścionkami, kamieniami szlachetnymi, futrami, antykami, itd. Niektóre te przedmioty kupowane były bezpośrednio od złodziei i paserów.

Kazimierz stał się specem w branży jubilerskiej. Znany był z tego, że zawierał układy z handlowcami w tej branży. Zgadzali się oni na ukartowane włamania do ich sklepów, za co otrzymywali połowę „skradzionych” precjozów oraz odpowiednio wysokie odszkodowanie z towarzystw ubezpieczeniowych. Janosz posunął się też do kolejnego oszustwa w 1970 roku. Założył firmę importowo-eksportową z niemieckim jubilerem i w jego imieniu kupił kosztowności za 2 miliony marek.

Zapłata miała wpłynąć przelewem najwcześniej po tygodniu. Nim termin ten minął, oszust wyczyścił swe konto bankowe i za pośrednictwem opiekuna w MSW zwrócił się do władz polskich o zgodę na powrót do kraju bez kontroli na granicy. Ministrem spraw wewnętrznych był wówczas Franciszek Szlachcic, a kierownikiem Wydziału Administracyjnego KC (zajmującym się sprawami MSW) – Stanisław Kania. Na tym szczeblu uzgodniono, że za pomoc w przerzucie zgromadzonego w RFN majątku resort przejmie jego połowę.

Janosz, pod pretekstem konieczności odebrania nowej partii towaru, zlecił wspólnikowi wyjazd na drugi koniec kraju. Pozbył się go w ten sposób na kilka dni. Tyle czasu było mu potrzeba.

Wielki przerzut

Kiedy Niemiec wrócił do Hamburga, zorientował się, że zniknęło całe złoto, biżuteria, pieniądze z sejfu, drogie skórzane kurtki i inne luksusowe ubrania. Pozostały jedynie niezapłacone rachunki. Nie było też śladu po Janoszu. Większość „Żelaza” trafiła do PRL-u pociągiem. Skład pełen precjozów dojechał do Bytomia. Wszystko to odbyło się bez przeszkód, ponieważ wcześniej Janosz przekupił celników kolejowych. Resztę swojego skarbu Kazimierz przewiózł samochodem.

Wjechał do Polski z podstemplowanym przez celnika zaświadczeniem, że przewożone rzeczy stanowią mienie przesiedleńcze. Jego wyładowany złotem mercedes był tak przeciążony, że tuż za Odrą, w Słubicach, w samochodzie pękły resory. Oficer Departamentu I zabrał towar do Warszawy na Rakowiecką własnym transportem. Podobny los czekał bagaż, który dotarł do Bytomia. W obu przypadkach nie sporządzono żadnego protokołu przyjęcia towaru ani spisu przedmiotów.

Jeśli chodzi o transport kolejowy, trafił on najpierw na komendę wojewódzką Milicji Obywatelskiej w Katowicach. Łup oglądał tam sam pierwszy sekretarz KC PZPR, Edward Gierek. Przygotowano dla niego specjalną wystawę, rzekomo przymierzał nawet złote zegarki i bransoletki. Ostatecznie cała zdobycz trafiła do siedziby MSW przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. Tam mocodawcy z bezpieki mieli rozliczyć się z wykonawcami zadania, czyli z braćmi Janoszami. Choć mieli oni zainkasować połowę wartości łupu, dostali tylko jedną trzecią, a w przypadku ładunku kolejowego musieli zadowolić się tylko skórzanymi kurtkami.

Kosztowności ze Szwecji

Kazimierz, który dokonał przerzutu, nie narzekał specjalnie, ponieważ w roku 1971 groził mu proces wytoczony przez jego niemieckiego wspólnika. Oszukany Niemiec wysłał do Polski swego adwokata, ale będący w zmowie z MSW prokurator zbył go i do procesu nigdy nie doszło. Janosz zabrał z Rakowieckiej tyle, ile mu dano i otworzył w Bielsku-Białej restaurację „Czerwony Kapturek”. Pod tą przykrywką nadal prowadził podejrzane interesy, m.in. nielegalny handel towarami z Niemiec. Władze patrzyły na to wszystko przez palce. W tak sprzyjających okolicznościach najstarszy z braci Janoszów postanowił powtórzyć sukces akcji „Żelazo” i zaproponował podobny przerzut ze Szwecji.

Chodziło o 80 kg złota i 3 kg brylantów. Kosztowności zostały „zdobyte” podczas napadu. Departament I zgodził się na tę akcję i nazwał ją „Żelazo II”. Wiceminister Mieczysław Milewski uzyskał wtedy zgodę sekretarza KC Stanisława Kani i premiera Piotra Jaroszewicza. Zachował się nawet meldunek oficera Departamentu I pisany dla szefa: „Nasz »Majk« przypłynie z towarem na promie Ystad-Świnoujście. Funkcjonariusze przejmujący towar występować będą pod obcą flagą. Będą zaopatrzeni w obce paszporty i samochody z obcą rejestracją. Miejsce przejęcia towaru – wynajęta willa na terenie województwa szczecińskiego. Tam też sprawdzenie jakości”.

Jednak operacja ta nie doszła do skutku z powodu wycofania się z niej szwedzkiego kontrahenta. Kolejne próby też zakończyły się fiaskiem. W 1978 roku Departament I zamknął operację „Żelazo”, a dokumenty zostały przekazane do archiwum. Uważa się, że Kazimierz Janosz przywiózł z Niemiec do Polski ok. 230 kg złota. Wartość pozostałych towarów jest niemożliwa do ustalenia.

Okradzeni złodzieje

Gdy tylko MSW przejęło kontrolę nad łupem z Niemiec, majątek ten po prostu się rozpłynął – prawdopodobnie został powtórnie zrabowany. W latach 70. w siedzibie resortu działał rzekomo specjalny sklepik ze skradzionymi wyrobami jubilerskimi. Zaufani ludzie – pracownicy MSW, członkowie partii i oficerowie – kupowali tam złoto za bezcen. Zdarzało się też, że podczas różnych imprez okolicznościowych towarzysze i towarzyszki dostawali w kopertach prezenty od PZPR-u, czyli złote zegarki i bransoletki.

Bracia Janoszowie zostali wystawieni do wiatru, ale mogli cieszyć się bezkarnością. Przez długi czas chroniła ich Służba Bezpieczeństwa. Dopiero w latach 80. Kazimierz Janosz został aresztowany za nielegalny handel wódką. Wtedy też znaleziono u niego część łupu. Wieść o tym, iż jego brat trafił do więzienia, zirytowała Mieczysława Janosza, który skontaktował się z ówczesnym szefem MSW, Czesławem Kiszczakiem, i przekazał mu liczne informacje na temat operacji „Żelazo”. Donos ten posłużył ministrowi do przeprowadzenia czystki w jego resorcie. Powołał wewnętrzną komisję, która miała ustalić, co się stało ze „zdobyczami” z Zachodu.

Zacieranie śladów

Jednak komisja niczego nie ustaliła, co nie mogło dziwić, ponieważ w ministerstwie pracowało wielu ludzi, którzy przywłaszczali sobie skradzione precjoza. By utrudniać dochodzenie, zacierano ślady, zasłaniano się niepamięcią, itd. Szef MSW z czasów operacji „Żelazo”, gen. Milewski, został w 1985 roku pozbawiony partyjnych stanowisk i usunięty z PZPR-u. Na tym wszelkie konsekwencje wobec niego się skończyły.

Funkcjonariusze uczestniczący w tej akcji dostali nagany partyjne. Nawet w III RP prokuratura okazała się wyjątkowo nieudolna w tropieniu afery „Żelazo”. Śledztwo szybko umorzono, podobno dlatego, że strona niemiecka nie przekazała żadnych akt. W rzeczywistości to polska prokuratura wykazała się zadziwiającą biernością.

Z zeznań generała Milewskiego przed Centralną Komisją Partyjną PZPR, która badała sprawę w 1985 roku, wynika, że skradzione przedmioty rzekomo zostały częściowo przywłaszczone przez przedstawicieli najwyższych władz PRL-u, np. Edwarda Gierka i jego żonę, Jana Szydlaka, Zdzisława Grudnia i innych. Przesłuchiwany Stanisław Kania przyznał, że już w 1971 roku wiedział, iż polski wywiad prowadził operację, w wyniku której uzyskano większe ilości złota. Nie pytał wówczas o szczegóły, bo „gdy mowa o przedsięwzięciach operacyjnych, nie wchodzi się w detale”. Komisji nie udało się ustalić, w czyje ręce dostały się najcenniejsze precjoza z łupu braci Janoszów. Nie natrafiono na żaden ślad tysięcy kamieni szlachetnych, m.in. brylantów i szmaragdów, ani też zaginionego złota.

Afera „Żelazo” wróciła na łamy polskich gazet 8 października 1990 roku w informacji o aresztowaniu Milewskiego i sześciu innych osób, w tym czterech wysokich rangą oficerów MSW. Zarzucono im przyjmowanie korzyści majątkowych o wielkiej wartości w okresie, gdy główny podejrzany był wiceministrem spraw wewnętrznych. Trzy tygodnie później sąd uchylił areszt wobec wszystkich podejrzanych. Stwierdzono, że wprawdzie istniało porozumienie przestępcze między braćmi Janoszami i funkcjonariuszami MSW co do przerzutu i późniejszego podziału złota, ale wszelkie czyny kryminalne dokonane w tamtych czasach uległy przedawnieniu.

Wszyscy trzej bracia Janosz dziś już nie żyją.

Krzysztof M. Kucharski


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama