Potrzebuję kontaktu z człowiekiem, aby wiedzieć, że to, co robię, ma sens…
Tatiana Kotasińska: Kurczaba – to nazwisko wiąże się z trzema pokoleniami rodziny, która działa na rzecz Polonii.
Christopher Kurczaba: – Mój dziadek ze strony mamy, Józef Wojciechowski, pomagał Polakom przyjechać do Ameryki po drugiej wojnie światowej. Jeździł do Polski, wspierał w załatwianiu wizy i innych spraw emigracyjnych. Pomagał łączyć rodziny, by po wojnie mogły spotkać się w Stanach. Mama, pomagając dziadkowi, współpracowała z adwokatami. Siedzibą ich działalności było znane biuro podróży przy Milwaukee Avenue – Słoneczko. Dziadek działał też społecznie, bardzo integrował Polonię z Tarnowa. Robili wspólnie zbiórki na cele charytatywne w Polsce. Babcia prowadziła otwarty dom – często zapraszała ludzi na kolacje, nie zamykała nigdy domu na klucz.
A kim był tato?
– Był Polakiem francuskiego pochodzenia, mówił biegle po francusku, niemiecku i po polsku. Jego rodzice emigrowali do Francji z okolic Rzeszowa za pracą. Po wojnie on emigrował do Ameryki i do końca życia pomagał w mojej kancelarii. Ojciec był prawdziwym dżentelmenem, lubił ludzi, a klienci uwielbiali z nim rozmawiać. Był bardzo mądrym, spokojnym, inteligentnym i życiowo doświadczonym człowiekiem.
Został Pan prawnikiem imigracyjnym. Czy od razu?
– Najpierw pracowałem przez cztery lata w dużej firmie konsultingowej, zajmującej się podatkami międzynarodowymi, ale ostatecznie rodzice przekonali mnie, bym rozpoczął współpracę z ich znajomym prawnikiem. Wiedziałem, że ostatecznie będę pracować z emigrantami z Polski. Wtedy nawet 90% naszych klientów to byli Polacy, a teraz ok 50%.
W roku 1998 zaczął Pan działać w Kongresie Polonii Amerykańskiej. Był Pan młodym stażem prawnikiem, a jednak wybrano Pana na prezesa wydziału na stan Illinois (1999–2005). Jak wspomina Pan tamten czas i prezesa (red. – Związku Narodowego Polskiego i krajowego Kongresu Polonii Amerykańskiej) Edwarda Moskala?
– Dzięki mojej babci wychowałem się wśród starszych ludzi, rozumiałem ich i lubiłem z nimi przebywać, dużo też uczyłem się od nich. Prezes Moskal traktował mnie jak wnuka. Po wojnie wielu Polaków jeszcze bardziej niż teraz cierpiało z powodu posądzeń o uczestniczenie w eksterminacji Żydów. Prezes zawsze stawał w obronie Polaków. We wszystkich sytuacjach, jeśli ktoś szkodził Polakom, prezes ostro reagował, co oczywiście rodziło wiele kontrowersji. Pamiętam takie zdarzenie, gdy Portorykańczyk zastrzelił Polaka za to, że ten wcześniej w niego rzucił kulką śniegu. Portorykańczyka nie oskarżono o zabójstwo. Prezes Moskal zabrał swoich adwokatów, w tym mnie, na spotkanie z głównym prokuratorem przy sądzie kryminalnym. Uderzył tam ręką w stół i dosłownie zażądał, żeby prokurator miał odwagę i nie bał się społeczności latynoskiej.
Było Panu trudno jako młodemu działaczowi Polonii?
– W Kongresie zawsze były dyskusje o przygotowaniu młodego pokolenia, więc starałem się przyprowadzać i angażować młodych ludzi. Wyróżniałem się tym, że byłem młodym prawnikiem i bardzo lubiłem działać. Miałem też nadzieję na wprowadzenie nowoczesnego nurtu do Kongresu, lecz gdy pojawiały się nowe pomysły, zawsze powstawał problem i podział na starych i nowych działaczy. Moim zadaniem było przekonać starszych, by umożliwić młodym działanie. Musiałem parokrotnie określić się i odnaleźć w rozmaitych sytuacjach, co nie było łatwe. Wymagało to ode mnie dyplomacji i szybkiego podejmowania decyzji…
Miał Pan poparcie prezesa Moskala, czy to oznaczało sukcesy?
– Był moment, gdy mogłem robić wiele rzeczy dzięki temu poparciu, ale prezes był niezwykle silną osobowością, więc gdy powiedział ostatecznie „nie”, to nie było szans na zmianę jego decyzji. Kiedyś w Waszyngtonie odbywał się panel na temat angażowania młodych ludzi do działalności. Zadałem wtedy pytanie: co organizacja może zrobić dla młodych ludzi, żeby ich zachęcić do działania? Delegaci obrazili się na mnie, bo ich zdaniem pytanie powinno brzmieć: co młodzi ludzie mogą zrobić dla organizacji… Prezes wiedział, że delegaci nie są na to gotowi i skończy się to awanturą.
A dlaczego Polacy tak kłócą się między sobą zamiast wspierać?
– Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Polacy kłócą się między sobą. Duszą jestem z Polonią, rozumiem polską kulturę, osadzenie historyczne i kulturowe, ale czasami trudno mi zrozumieć niektóre zachowania, choć chyba powinienem się do nich przyzwyczaić. Mam w Polsce wielu przyjaciół i rodzinę. Kiedyś bywałem nawet raz w miesiącu w Polsce. Teraz mam więcej obowiązków rodzinnych, ale czuję Polskę tak, jakbym się tam urodził.
A co dla Pana oznacza bycie adwokatem? Prawnikiem imigracyjnym?
– W teorii prawnik to osoba, która jest zatrudniona po jednej stronie konfliktu i ma logicznie podejmować decyzję i forsować argumenty swojego klienta. Są zarzuty, że adwokaci są stronniczy. Ja w prawie imigracyjnym najbardziej cenię to, że mogę ludziom pomagać. Ta pomoc czasami długo trwa, ale przynosi efekty. Lubię fakt, że walczymy z rządem, a nie z drugą osobą, druga strona więc nie cierpi. Nie ma straty, kontrowersji, ludzie odnoszą korzyść. Nie chciałbym być w środku konfliktu cały czas, przedstawiać negatywne czy nieprawdziwe argumenty. Mógłbym mentalnie tego nie unieść.
Pana kancelaria koncentruje się na prawie imigracyjnym. Czym się wyróżniacie?
– Mamy cały sztab ludzi, którzy mnie wspierają i posługują się językiem polskim. Osoby te są spokrewnione, więc wspierają się wzajemnie. Gdy pojawia się jakiś problem, wiedzą, że ja też odbieram telefon do późnych godzin. Nie jesteśmy sztywnym, sformalizowanym biurem. Większość klientów za to nas chwali, wiedzą, że mogą przyjść z każdą sprawą, problemem i nie będziemy włączać zegara, który odlicza minuty. Jest nam niezwykle miło, gdy klienci dziękują, wiedząc, że otrzymują więcej niż profesjonalną pomoc. Do biura przychodzę jak do swojego drugiego domu, tego nauczyły mnie babcia i mama. Lubię rozmawiać z ludźmi, szukać niekonwencjonalnych rozwiązań. Praca tylko z dokumentami nie dawałaby mi satysfakcji. Potrzebuję kontaktu z człowiekiem, żeby wiedzieć, że to, co robię, ma sens.
Firmę wspiera silna i wyjątkowa kobieta, nieprawdaż?
– Tak, moja manager Ewa Brożek, koordynuje pracę w firmie i jest nieocenioną pomocą. Ukończyła studia prawnicze w Polsce oraz studia prawnicze w Stanach i wkrótce zostanie moim partnerem. W grupie siła, czujemy się dużą rodziną.
Jaki macie procent pozytywnie załatwionych spraw o stały pobyt?
– Jeśli pobyt jest sponsorowany przez rodzinę – to 99,9%. Jeśli zaś jest to sponsorowane przez pracę, mamy za sobą tysiące zakończonych pozytywnie spraw. Myślę, że 98% kończy się sukcesem. Są to sprawy kompleksowe, wymagające umysłu analitycznego i planowania na wiele miesięcy do przodu. Prowadzimy tyle spraw sponsorowania przez pracę, że bez problemu obdarzyliśmy nimi co najmniej dziesięciu prawników, a dzięki ponad 25-letniemu doświadczeniu bardzo sprawnie poruszamy się w tej problematyce. Naszymi klientami są osoby uzdolnione, ciężko pracujące, profesorowie, biznesmeni, ludzie kreatywni. Zdarzają się bardzo rzadkie przypadki odmów, gdy np. sponsor nie wykazuje dochodu, pomimo zapewnień o jego posiadaniu lub klient faktycznie nie ma doświadczenia, które deklarował. Nasza kancelaria miała jednak najwięcej pozytywnie załatwionych spraw sponsorowania przez pracę w stanie Illinois. Firmy są zadowolone, bo pozyskują dobrych pracowników, a pracownicy są usatysfakcjonowani, bo dostają legalny pobyt. Mamy firmy, dla których prowadzimy ponad 150 spraw.
Od jakiegoś czasu sponsorowanie przez pracę stało się bardzo trudne, niektórzy adwokaci ogłaszali nawet publiczne, że przestało być możliwe. A wy przekonujecie, że to nieprawda..
– Niejednokrotnie słyszymy zarzuty, że klient był u pięciu adwokatów i każdy mówił, że to niemożliwe. Lubimy sprawy niemożliwe. Często słyszymy, że powinniśmy o czymś więcej mówić i pisać, bo naprawdę specjalizujemy się w sponsorowaniu przez pracę. Mamy klientów, którzy po otrzymaniu stałego pobytu, przysyłają do naszej kancelarii dziesiątki znajomych, rodzinę. Chciałbym przypomnieć czytelnikom „Dziennika Związkowego”, że proces sponsorowania przez pracę istnieje prawie 50 lat i jest nadal możliwy nie tylko dla ludzi ze specjalistycznym wykształceniem. Przeprowadzamy sponsorowania przez pracę dla niań, opiekunek do osób starszych, kierowców, informatyków, inżynierów, sekretarek i wielu innych zawodów. Współpracujemy z firmami transportowymi w całym kraju, także polskimi. Kierowcy z Polski przyjeżdżają już ze stałym pobytem, a firmy zyskują doświadczonych pracowników, np. kilku każdego roku.
Jest Pan postrzegany przez swoich pracowników jako ktoś, kto pierwszy naprawia nieporozumienia, przeprasza, wyciąga rękę. Ewa Brożek powiedziała, że tylko w Pana firmie mogła udźwignąć jednocześnie pracę, studia i wychowanie niepełnosprawnego dziecka. Był Pan dobrze wychowany – na grzecznego chłopca, stąd jest Pan miłym szefem?
– Taki model szefa jest dla mnie naturalny i pochodzi rzeczywiście z firmy rodziców i dziadków, gdzie była głównie zatrudniona rodzina. A rodzinę się wspiera. Pracownicy oddają mi to zawsze w postaci najlepszej pracy. Czasem muszą tylko pilnować mojego grafiku, bo rozpiera mnie energia, rozmaite pomysły i koncepcje, jak np. działalność społeczna, chęć wprowadzania zmian. Mam wrażenie, że mogę być w kilku miejscach w tym samym czasie. Często muszą mnie ściągać na ziemię, za co jestem im wdzięczny.
Kilka lat temu ukazał się artykuł o rzekomych korupcjach, w które był zamieszany Konsulat RP w Chicago, Chris Kurczaba i kilka innych osób. Pana kancelaria nigdy się do tego nie ustosunkowała. Dlaczego?
– Nie chciałem podsycać dyskusji, bo wiedziałem, że przedstawione zarzuty były absurdalne i niepoparte najmniejszymi dowodami. Autor wyraźnie szukał sensacji w mediach, w których mógł przedstawić to jednostronnie. A znając autora, wiedziałem, czym się kierował. Jakakolwiek moja reakcja nie miałaby najmniejszego sensu. Nie podgrzewałem więc atmosfery, bo po prostu czułem, że poziom tych dyskusji nigdy nie pozwoli mi na wyjaśnienie czegokolwiek. Owszem, było mi przykro, zweryfikowałem kilka znajomości, ale też umocniłem te, na które mogę liczyć.
Czy po ukazaniu się artykułu pozostał w przestrzeni jakiś osad złych opinii na Pana temat? Czy to przełożyło się na ocenę Pana praktyki?
– Zgłaszało się do mnie mnóstwo ludzi ze słowami poparcia oraz informacjami, które mogłyby pogrążyć drugą stronę. I choć korciło mnie, żeby odpowiedzieć, rozsądek podpowiadał, że nie powinienem. Nie mogę zrozumieć, jak ktoś za wszelką cenę, drogą szantażu, dąży do popularności, rozgłosu. Jednocześnie wiem, że takie osoby nie zawsze są w stanie to kontrolować. Staram się usprawiedliwiać nawet najbardziej irracjonalne zachowania ludzi, nie lubię pielęgnować urazy. Cieszę się, że nie wszyscy uwierzyli w artykuły wymierzone we mnie, ale ponieważ media mają ogromną moc – powinniśmy rozsądnie podchodzić do sensacji. Po ukazaniu się tego tekstu, inni biznesmeni zgłaszali się z informacją, że wcześniej byli ofiarami podobnych ataków zmierzających do wyłudzenia korzyści majątkowych… Czułem wsparcie, ale też żal, że po wielu latach pracy społecznej, tysiącach zatwierdzonych spraw, można w ciągu pięciu minut bezpodstawnymi oskarżeniami, absurdalnymi, próbować zniszczyć reputację, na którą pracowałem dziesiątki lat. To było surrealistyczne i nieprawdopodobne. Do tej pory zdarzają się klienci, którzy po wizycie w biurze mówią: „Pan jest fajnym facetem, dlaczego Pan nic wtedy nie odpowiedział?” Dlatego, że sam dla siebie chciałem zachować szacunek. Ci, na których mi zależało, znali prawdę. Poza tym, jak mówi Ewa – nasza praca broni się sama. Opinie naszych realnych klientów, są w 99% pozytywne! Cieszymy się wysokim szacunkiem Urzędu Imigracyjnego I Konsulatu Generalnego RP.
Jest Pan w firmie znany z powiedzenia „that’s not a problem”, którego personel zabrania Panu używać. Co się pod nim kryje?
– To, że zawsze staram się znajdować rozwiązanie pozytywne, dodaję otuchy, mówię: „damy radę”, czasami nadmiernie optymistycznie. Czasami godzinami dyskutujemy, szukając najlepszego wyjścia dla klienta i nie zauważamy, kiedy mija północ. Czy klient płaci za te godziny? Nie – bo to jest nasza pasja. Moi współpracownicy często zatracają się w pracy, co ogromnie doceniam, bo niełatwo znaleźć takich pasjonatów. Fascynuje nas to, co innych nudzi, bo wiemy, że za każdą historią stoi człowiek. Czasami z naszych sukcesów cieszymy się bardziej niż sami klienci, bo wiemy, jak trudno było otrzymać zatwierdzenie sprawy, o czym nie zawsze klient wie, bo często staramy się go chronić.
Czy naprawdę Pan wierzy, że rozwiąże większość spraw?
– W 80% jestem przekonany, że zdołam rozwiązać sytuację, więc wysyłam taką dobrą energię. Czasami zbyt optymistyczną, ale wtedy pojawia się bardzo racjonalna Ewa i wypracowujemy optymalne wyjście. Było wiele sytuacji, pozornie beznadziejnych, a jednak wygraliśmy. Większość naszych spraw to przypadki niestandardowe, dzięki którym budujemy doświadczenie.
Co Pana pociąga w polityce?
– Jako adwokat imigracyjny obserwuję fakty i to, że gdy rząd ma za dużo władzy, to ostatecznie szkodzi ludziom. Widzę, jak wtedy działają sądy imigracyjne, procesy, policja, etc. Sam jestem raczej umiarkowany i staram się wybrać najlepszego dla ludzi kandydata.
Inny adwokat z Chicago nazwał Pana publicznie młodym wilkiem, który robi show w urzędzie imigracyjnym. Nosił Pan wiadro z wodą pani sprzątaczce? Było show, czy konieczne?
– Sprzątaczka mi raczej w urzędzie nie pomogła, ale ja zawsze chętnie pomogę. Jestem głośny, bo taką mam naturę, rozmawiam z ochroniarzami, urzędnikami, znam ich rodziny, dzieci, a to naturalnie pomaga moim klientom. Wczoraj rozmawiałem z jedną urzędniczką o jej piesku i to zupełnie normalne, bo oni mnie znają od 20 lat. Staram się tak przedstawiać sprawę mojego klienta, by ułatwić sprawę urzędnikowi. Nie mogą to być jednak żadne układy. Pomagam urzędnikowi podjąć dobrą decyzję, bo dobrze znam moich klientów, a urzędnicy mi ufają, wiedzą, że szczerze im odpowiem, wytłumaczę. Są mi wdzięczni, a ja im, że czasami potrafią spojrzeć na moich klientów i ich sytuacje mniej szablonowo, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności.
Ludzka twarz adwokata?
– Klienci pamiętają, jak w biurze rodziców jako kilkuletni chłopczyk biegałem w krótkich spodenkach. Zaczynałem od sprzątania biura, odbierania telefonów, skończyłem na byciu adwokatem, który nie ma problemu z tym, żeby odśnieżyć chodnik przed biurem lub wyrwać chwasty, które po prostu źle wyglądają. Kiedyś w urzędzie jeden z adwokatów zaproponował, żeby moja asystentka, wtedy zaczynająca pracę Ewa, przyniosła kawę. Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Ja nie wysyłam moich współpracowników po kawę, sam im ją przynoszę. I ku jego zdziwieniu, przyniosłem nam wszystkim kawę, co dla mnie było zupełnie naturalne, a co on odebrał jako nietakt. W takim razie wolę być nietaktowny z nadzieją, że czegoś go to nauczyło.
Urząd Imigracyjny jest postrachem dla wielu. Czy przypomina Pan sobie sytuację, że czuł się tam Pan zupełnie bezsilny?
– Bezsilny może nie, ale parę lat temu była tam jedna niemiła i trudna urzędniczka, która lubiła ludziom szkodzić, wykręcić jakiś swój scenariusz. Kiedyś bardzo zaatakowała mojego klienta, więc zwróciłem jej uwagę, a ona zaczęła krzyczeć. Przerwałem więc rozmowę i poprosiłem o jej menadżera. Jeżeli urzędnik przekracza swoje kompetencje, jest źle nastawiony, możemy go skonfrontować i umówić się na inny termin z innym urzędnikiem. Można też odwołać się do wyższego sądu w Waszyngtonie, co także robimy.
Pana personel zapewnia, że rzadko Pan jada i śpi, a dużo pracuje. Ma Pan małe dzieci… Skąd bierze Pan energię?
– Zawsze byłem taki. Czasem ćwiczę… Chyba biorę energię od ludzi, bo bardzo lubię rozmawiać. Czasem wieczorem bywam zmęczony. Wczoraj wpadł sąsiad i nagle po 4 godzinach rozmowy zorientowaliśmy się, że jest druga w nocy. To chyba taki dobry flow, ta wymiana z ludźmi….
Długo był Pan singlem, otoczonym pięknymi kobietami, postrzegany w środowisku jako doskonała partia. Komu się udało zaprowadzić Chrisa Kurczabę do ołtarza?
– Nie ukrywam, że rodzina oczekiwała, żebym wybrał Polkę. Ale moja żona od początku naszej znajomości była inna od kobiet, które znałem. Pochodzi z Nowego Jorku. Poznaliśmy się we Francji. Pociągały mnie pomysły wielkomiejskiej dziewczyny, która jest silna, stanowcza i osiągnęła sukces. Nie miała potrzeby patrzeć na mnie jako na adwokata i w ogóle nie rozumiała mojej działalności społecznej. Była profesjonalistką z zupełnie innego świata i dziedziny, wiceprezesem dużej firmy reklamowej, ale też lubiliśmy te same rzeczy. No i oczywiście była potrzebna chemia, która skłoniła mnie nawet do związku na odległość. W końcu żona dostała pracę w Chicago i dołączyła do mnie.
Czy synowie (7 i 9 lat) teraz pochłaniają nadmiar Pana energii?
– Tak, dzieci dorastają i mają więcej potrzeb. Kiedy urodzili się synowie, nie było mnie w biurze przez trzy miesiące i nie miałem z tym żadnego problemu, bo pracownicy mnie wspierali. Teraz zdarzają się dylematy, bo co najmniej dwa wieczory pracuję do późna. I muszę dokonywać wyboru, bo np. syn ma ważny mecz baseballa. Zdarzy mi się, że nie mogę pojechać i on wtedy pyta: „Tato, dlaczego nie byłeś?” Próbuję szukać balansu. Chłopcy są kolejnym pokoleniem urodzonym tutaj, ale chodzą do polskiej szkoły i mają polskie paszporty, choć żona jest Amerykanką.
Chris Kurczaba tatą, który zmieniał pieluchy?
– Tak, jestem nowoczesnym tatą. Gdy moja żona pracowała, ja miałem elastyczny kalendarz i byłem z dziećmi w domu. Często z dwoma małymi chłopcami jeździłem sam do downtown lub do ZOO, więc nie obeszło się bez butelek i pieluch.
Gra Pan w tenisa, bywa na salonach… Co jeszcze Pana relaksuje?
– Odkąd mam dzieci, wychodzę coraz rzadziej, prędzej spotkam się z sąsiadem, by być bliżej domu czy z ludźmi, którzy mają dzieci. Są inne priorytety. Kiedyś ludzie z Polonii urządzali przyjęcia w swoich domach, chodziło się do galerii Kenara, Teatru Chopina. Moje dzieci stały się moją pasją, np. zapisałem się na występ rodziców w szkole dzieci, występowaliśmy na scenie według prawdziwego scenariusza, była frajda. Może kiedyś wrócę do działalności społecznej.
Dziękuję za rozmowę. Była inspirująca.
Rozmawiała: Tatiana Kotasińska
Zdjęcia z archiwum Christophera Kurczaby