REKLAMA

REKLAMA

0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaUncategorizedJamestown - Nowa Polska XVII - Opowieść o polskich osadnikach

Jamestown – Nowa Polska XVII – Opowieść o polskich osadnikach

-

Ślub i wesele odbyło się dokładnie w rocznicę ich przybycia do Wirginii, 1 października 1609 roku. Pastor Whitaker przybył do huty i pobłogosławił nowożeńców. Gości było sporo, bo takie okazje nie należały do częstych, a zawsze była szansa podjeść i skosztować gorzałki, o której wyrób troszczył się Janko Mata… Szkot McGregory, który świetnie radził sobie z kobzą oraz Irlandczyk O’Brian ze swoimi piszczałkami zadbali o wesołą i skoczną muzykę. Tańcom nie było końca. Przyszli nawet Lyndon i jego żona Anna… Jan Bogdan siedział nieco z boku, pociągał gorzałkę, którą skwapliwie podlewał mu Mata… Był nie w sosie.. Dawno nie widział się z Amonuje, a serce tęskniło. Też chciałby, jak Stefański, związać się przysięgą przed pastorem i zamieszkać razem z ukochaną, ale na razie nie było mu to pisane… Jednak jako drużba spisał się świetnie… Jurko Mata spełniał rolę podczaszego. Na ślub przyjaciela wytoczył wszystkie swoje zapasy. Za punkt honoru powziął, by z wesela Zbyszka nikt trzeźwo nie wyszedł… Tak też się stało… Tym bardziej ciężko było rano przerwać zabawę i stawić się na plac przed kaplicą, gdzie zbiórkę zwołał nowy gubernator, sir Thomas Dale…

Schodzili się powoli, wszyscy mieszkańcy Wirginii, panowie szlachta, ich słudzy i zwykli osadnicy, wraz z rodzinami… Dale, mimo wczesnej pory, pojawił się w odświętnym stroju, pod żabotem i w orderach, przy srebrnej szpadzie… Cierpliwie odczekał, aż się zejdą, wymienią pozdrowienia i uwagi o właśnie zakończonym weselu, pokasływania, aż ucichnie szmer dogasających rozmów. Wreszcie strażnik poprosił o ciszę… Gdy uspokoiło się i oczy wszystkich spoczęły na gubernatorze, ten wyjął spory rulon papieru, rozwinął go i popatrzył z kpiącym uśmiechem na zebranych…

– Uwaga… – rzekł donośnym dźwięcznym głosem. – Teraz odczytam wszem i wobec moje nowe zarządzenie, które będzie od dziś obowiązywało każdego mieszkańca Wirginii, bez względu, czy jest udziałowcem, czy robotnikiem najemnym… Od jutra wprowadzam obowiązek pracy w wymiarze ośmiu godzin dziennie, za wyjątkiem niedziel. W okresie letnim od piątej rano do jedenastej i od czwartej do szóstej… Pracę będą przydzielać kapitanowie… Poza tym mężczyźni mają stawiać się do ćwiczeń wojskowych, takich jak musztra, strzelanie, działoczyny… Kobiety zobowiązane są do szycia na rzecz wszystkich mieszkańców kolonii… Jednak… znając wartość handlową… igieł i nici… i ich zapotrzebowanie przez tubylców, za każdym razem… ja sam… osobiście będę te igły i nici wydawał, a po zakończonej pracy, odbierał. Jutro o piątej rano kapitanowie podzielą was na grupy i każdy dostanie do wykonania swoje zadanie.

Popatrzył na zebranych triumfującym wzrokiem. Był szlachcicem i oficerem, który spędził ponad połowę życia w żołnierskich obozach i nie wyobrażał sobie życia poza garnizonowym regulaminem. To nie mieściło się w jego wyobraźni. Uważał, że każdy jego podwładny musi być zajęty od świtu do caprztyku, w innym wypadku mogą się bowiem zalęgnąć w jego mózgu myśli o buncie. A ten był gotów karać z całą surowością. Przy czym nie myślał o śmierci od kuli. To byłoby zbyt proste. Śmierć miała być wybawieniem… Ukoronowaniem kary… Przez lata wyuczył się wyszukiwaniu szykan, rozmaitych chwytów, którymi mógł upokarzać podkomendnych. I nie miało znaczenia, czy byli synami szlachciców, czy pańszczyźnianych chłopów… Dla niego nadrzędnym celem, było złamanie ich woli, sprowadzenie ich do roli maszyn, bezwolnie wykonujących jego rozkazy. Rozkazy, które również nie były jego wymysłem, ale płynęły z góry… Jego talent ograniczał się do wymyślania nowych tortur, szykan i niekończącego się systemu kontroli.

Nieświadom tego sir Forrest wystąpił przed szereg…
– Zaraz zaraz, gubernatorze… – rzekł. – A jeśli ktoś nie przyjdzie do pracy, bo… powiedzmy… nie nawykł do tak wczesnego wstawania?
Dale popatrzył na niego rozbawiony…
– Zostanie ukarany…
Forrest prychnął krótkim, złowrogim śmieszkiem.
– A w jakiż to… niby sposób?
– Jak wiesz, waszmość, mam wszelkie prawa dane od zarządu Kompanii Wirgińskiej…
– Jestem ciekaw…
Dale spojrzał na niego zniecierpliwiony.
– Nie mam rękojmi, by stosować karę chłosty… Ale mogę stosować… areszt bez jedzenia i picia… A także rozstrzelanie, powieszenie, łamanie kołem… I niech mnie waszmość nie prowokuje, bo jeśli chodzi o regulamin i stosowanie przepisów, to nie znam się na żartach…
– Zaraz, zaraz… To szantaż?
– W żadnym razie… Tylko zapowiedź wykonywania regulaminu…
– A jeśli… będziemy pracować, to… ekscelencjo, zapewnisz nam zapłatę?
– I owszem… W jedzeniu, które sami wytworzycie…
– Niby jak?
– Każdy z was dostanie działkę pod uprawę… kukurydzy, powiedzmy… po cztery akry na głowę…
– Czyja to ziemia?
– Nasza… – odrzekł gubernator. – Czyli kolonii…
Forrest nie chciał dać łatwo za wygraną.
– Myślisz, wasza miłość, że szlachcic będzie uprawiał ziemię, do tego nie swoją?
– Ta ziemia będzie wasza… Każdy otrzyma ją na własność… Za trzy lata… Macie uprawiać zboże i kukurydzę. Co wam wyrośnie, tym będziecie się żywić… Część zbiorów oddacie do magazynu kolonii, dla wspólnego dobra…
– Jaką gwarancję mamy, że ta ziemia będzie nasza?
– Zarząd Kompanii Wirgińskiej wam to gwarantuje.
Po zebranych przeszedł pomruk zadowolenia. Londyn dał znak, że myśli o nich, troszczy się o ich przyszłość…
*
Polacy nie podzielali tego entuzjazmu. Obawiali się, że nowy gubernator będzie chciał nowe przepisy wykorzystać, by ograniczyć ich prawa, nadane przez kapitana Smitha… Dale dokładnie wiedział, że były przewodniczący rady kolonii przyjaźnił się z Polakami, mieszkał z nimi podczas procesu, a oni uratowali mu życie. Wiedział też, że mają na pieńku z Ratcliffem, który oczerniał ich przy każdej okazji. Gdy Jan Bogdan stanął przed nim w gubernatorskim namiocie, Dale łaskawie zmierzył go wzrokiem. Nie wykonał żadnego zapraszającego gestu. Po prostu patrzył przybyszowi w oczy i w tym wzroku nie było pytania, tylko lekceważenie… Wreszcie Bogdan postąpił krok do przodu.
– Przychodzę w imieniu rzemieślników polskich…
– Słucham…
– Mamy przywileje, nadane jeszcze przez gubernatora Smitha…
– Czyżby?
– Tak, prowadzimy naszą hutę, wytapiamy szkło…
– Szkło, powiadasz… I dobrze, szkło jest kolonii potrzebne…
– Do tej pory to my byliśmy właścicielami wytworzonych przez nas wyrobów…
Dale popatrzył wyzywająco na Jana. Ustawił kielich i zapełnił go czerwonym winem z gąsiorka.
– I dalej być nimi możecie – wypił mały łyczek, jakby delektował się bukietem – ale… jeno w połowie… Druga część wyrobów będzie własnością kolonii.
– A co w zamian?
– W zamian? O czym, człecze, mówisz? Używacie wirgińskiego drzewa, braunsztynu, piasku, wody… I nic nie płacicie… Dajecie tylko swoją pracę i umiejętności… Dlatego podział, pół na pół, wydaje mi się sprawiedliwy…
– Sprawiedliwy byłby tylko wtedy, gdybyśmy nie pracowali poza naszymi wszelkimi obowiązkami wobec kolonii…
– Ilu was potrzeba do pracy w tej hucie?
– Zależy co się chce wytopić… Inaczej naczynia, inaczej gruz na paciorki…
– Paciorki powiadasz…
Dale znów skosztował wina…
– Niech i tak będzie… – rzekł oblizując usta. – Każdego dnia, dwóch Polaków zostanie w hucie i nie pójdzie do pracy….
– A względem tej ziemi… My pracujemy w lesie, przy wycince drzewa, wypalaniu potażu… Kiedy mielibyśmy uprawiać tę ziemię?
– Dobrze, w tym czasie kiedy będziecie pracować na roli, nie będziecie chodzić do lasu… Oby to tylko nie było więcej niż trzydzieści dni na rok.
*
Po robocie gotowali wspólnie jadło, a Bogdan relacjonował rozmowę z gubernatorem.
– Zgodził się, byśmy pracowali na zmiany… Musimy się podzielić. Ustalić kto kiedy…
– Zbyszko to powinien być cały czas, boć przecież mistrz szklarski… – wyrzucił gorączkowo Staszko.
– Ja powinienem być w lesie… Bo i nowych trzeba wciąż przyuczać i ktoś doświadczony musi być na miejscu, choćby do układania mielerzy… Do ługowania potażu…
Mata wzruszył ramionami…
– A mnie tam wszystko jedno… I tu i tam być mogę… Tylko na tę ziemię się cieszę… Wreszcie będę miał swoją, na własność…
Podchwycili to Gramza, Kulawy i Stójka… Oni też uznali, że perspektywa własności własnego skrawka ziemi to argument, któremu warto poświęcić swoją pracę i życie… Żaden z nich nie miał swojego pola w Polsce. Byli chłopskimi synami, a do Gdańska i do Elbląga wyruszyli, bo ojcowizna nie mogła ich wyżywić. Rozprawiali więc teraz jeden przez drugiego co zrobią z ziemią, którą wreszcie dostaną na własność…
Sadowski włączył się do dyskusji, dzieląc się wątpliwościami.
– To prawda że oni nam tę ziemię dadzą na… własność?
Mata poruszył się niespokojnie…
– Dyć, tak mówi sam przewodniczący Dale…
– Bez żadnych warunków?
Stefański wzruszył ramionami.
– Tego na razie nie wiadomo… Może trzeba będzie coś oddawać do wspólnego magazynu zbożowego…
Milczący ostatnimi czasy Bogdan uśmiechnął się do Sadowskiego.
– A jeśli dadzą, to co zrobisz z tą ziemią? – zagadnął.
– Dom postawię… Zboże posieję… A wy, Janie?
– Też bym dom postawił…
Stefański roześmiał się serdecznie.
– Domyślam się, co ci chodzi po głowie…
Bogdan spoważniał.
– Każdy by chciał, jak ty ze swoją Bertie…
– Może Bóg da, za trzy lata, spełnimy nasze marzenia…
Jan zasępił się.
– To taki szmat czasu…
– Najważniejsze, że są już jakieś widoki… A trzy lata… zlecą, nawet się nie obejrzysz…
Dyskusja rozgorzała na nowo… Snuli plany, dzielil się pomysłami, jak tu urządzić się na nowej ziemi… Stefański odprowadził Bogdana na bok i zapytał przyciszonym tonem…
– Pytał o gorzelnię?
– Nie…
– To i lepiej… Alkohol ma lepsze przebicie w handlu niż paciorki…
– Ma się rozumieć… Już teraz nie zginiemy z głodu…
CDN
Andrzej Dudziński

REKLAMA

2090695058 views

REKLAMA

REKLAMA

2090695358 views

REKLAMA

2092491818 views

REKLAMA

2090695641 views

REKLAMA

2090695787 views

REKLAMA

2090695931 views