REKLAMA

REKLAMA

0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaUncategorizedJamestown - Nowa Polska VIII

Jamestown – Nowa Polska VIII

-

Tymczasem przybysze przekroczyli bramę fortu. Wnętrze nie było tak okazałe, jak można było się spodziewać patrząc z zewnątrz. Wewnątrz były tylko trzy drewniane budynki, w największym mieścił się kościół. Świadczył o tym drewniany krzyż nad wejściem. Poza tym trójkąt wypełniały namioty i ziemianki. Większość z nich to były właściwie zadaszone doły wyryte w ziemi, przypominające wiaty. Do jednego z takich miejsc, w pobliżu jednej z wież wartowniczych zaprowadził nas żołnierz.

– To tutaj wasza siedziba – rzekł.
Sadowski z ulgą rzucił swoje bagaże. Już kilka sekund później w pobliżu pokazały się ciekawskie twarze sąsiadów. Bogdan ocenił ich w mig i powiedział półgłosem.
– Radzę mieć swoje graty na oku… Patrzcie, ile tu indywiduów się kręci, obszarpańcy… Chętnie by sobie przywłaszczyli nieswój dobytek…
– Widzę… – rzekł Mata. – Skąd tu tyle dziadostwa się nabrało? Żebracy, czy kie licho?
Jan miał już odpowiedź na końcu języka, gdy zbliżył się do nich jedno z owych indywiduów…
– Przepraszam wasze wielmożności… – rzekł cichym głosem. – Mój pan pyta, czy macie może coś do jedzenia…
Popatrzyłem na człeka, który obok niecierpliwie przestępował z nogi na nogę.
– Który to twój pan? Ten żebrak?
– To syn lorda Cantenbury… Sir Lawrence…
Jan cofnął się o krok. Patrzył na człowieka o zapadniętych oczach, który wyglądał, jakby resztkami sił trzymał się na nogach i sprawiał wrażenie, że zjadłby wszystko, z czym tylko uporałyby się jego czarne od szkorbutu zęby. Bogdan westchnął i uczynił coś, co markowało ukłon…
– Uszanowanie… Nie mamy nic do jedzenia… Zapasy zostały na statku. Właśnie rozładowują. Może tam szybciej co dostaniecie?
Sir Lawrence parsknął krótkim nerwowym śmieszkiem, co nadało mu wygląd człowieka szalonego… Jego sługa postąpił krok naprzód.
– Zanim to zrobią, pomrzemy z głodu…
– A niech to licho… Ale nic przy sobie nie mamy… Sami też będziemy czekać do wydania wspólnego posiłku…
Lord szczeknął krótką komendę i obaj odeszli w stronę bramy palisady fortu, za którą było widać maszty „Mary and Margaret”…
Płynęli do tej dalekiej ziemi z wielkimi nadziejami na lepsze życie. Tymczasem w owej krainie mającej mlekiem i miodem stać mającej, zastali nędzę, głód i wszelaką mizerię… Nie wiedzieli, co naprawdę może ich tam czekać.
*
Pod zadaszeniem z trudem zmieściły się cztery posłania, które przygotowali z chrustu i mchu. Dobytek postanowili trzymać u wezgłowi, planując, że nazajutrz wykopią doły i obelkują je, tak by utworzyć bezpieczny schowek. Nie tylko przed ręką złodzieja, ale także przed chłodem i wilgocią.
Bogdan poradził Sadowskiemu, by wybrał miejsce do spania z brzegu. Sam usadowił się po drugiej stronie zostawiając dwa środkowe miejsca Zbyszkowi i Jurkowi. Uważał, że z brzegu najbezpieczniej. Najszybciej można się ewakuować w razie pożaru lub napadu Indian. Mata był odmiennego zdania. Z ulgą przyjął miejsce wewnątrz, bo jak powiedział – nie chciał być pierwszym do zarżnięcia.
Ledwo zagospodarowali się w swoim „obejściu” poczęto bić w kocioł, obwieszczając wydawanie posiłku. Wzięli swoje naczynia i ustawili się w długim ogonku, między „starymi” osadnikami, których łatwo było poznać po obszarpanych strojach. Nowych przybyszów także, bo wyglądali dostatnio i ciekawie popatrywali dokoła, bo wszystko im było pierwsze…
*
Smith szedł miarowym żołnierskim krokiem i z przyjemnością wsłuchiwał się w odgłos swoich kroków na białych deskach pokładu. Jak dawno nie był na morzu. Ale jakoś nie ciągnęła go Anglia, w której co rusz musiał udowadniać swój klejnot. Panowie bracia nie chcieli uznać jego szlachectwa, które otrzymał z rąk samego króla Stefana za ścięcie trzech niewiernych głów w wojnie z Turkiem. Co rusz poddawali w wątpliwość okoliczności, w których polski król nadał mu tytuł. Nie okazywał dekretu, bo i tak niedowiarki powiedziałyby, że sfałszowany. Był na to zbyt dumny… Tu, w Wirginii miał ich wszystkich w garści. To on wydawał rozkazy, których nikt nie mógł podać w wątpliwość, bo władzę objął z mocy admirała Newporta, który wyczuł w nim żołnierza i dowódcę, jedynego, który mógł podołać wirgińskiemu wyzwaniu…
Teraz szedł na spotkanie z admirałem i wiedział, że nie będzie należało do przyjemnych. Newport nie był gładki w obejściu, szczególnie dla ludzi, o których wiedział, że nie byli mu równi urodzeniem.
Przed kajutą admirała stał żołnierz.
– Zapowiedz, że jestem…
– Tak, panie…
Żołnierz wykonał przepisowy „w tył zwrot” i zapukał do drzwi. Z wnętrza dobiegło przygłuszone, ale gromkie „wejść”. Żołnierz usunął się i otworzył przed Smithem drzwi.
– Admirale, przybył kapitan Smith…
– Niech wejdzie…
Smith postąpił trzy kroki i stanął przed Newportem na baczność. Obok admirała stał… Ratcliffe… Posłał kapitanowi bezczelne spojrzenie. Smith uśmiechnął się drwiąco… Admirał zmiarkował, że zaraz może dojść do spięcia, więc szybko pożegnał się z Ratcliffem…
– Waszmości zalecam stosować się do rozkazów gubernatora i być mu pomocnym we wszystkim, nie zaś, jak słyszę stawać kością w gardle wszelkim jego poczynaniom. Traktuj to waść jako prośbę, ale i rozkaz… To na tyle…
Ratcliffe posłał Smithowi wściekłe spojrzenie i zniknął. Ich wzajemna niechęć datowała się jeszcze z Anglii, gdy obaj wstąpili do Kompanii Wirgińskiej…
Ratcliffe było nazwiskiem, które przyjął po żonie. Spowinowacony z earlem Sussexu, poprzez małżeństwo z jego kuzynką, zainwestował sporo pieniędzy w Kompanię Wirgińską. Uważał, że jest predestynowany do odegrania dziejowej roli w Wirginii, a że nie miał ku temu najmniejszych kwalifikacji, wyżywał się w intrygach… W tym chciwym i bezwzględnym kabotynie, pod cieniutką warstewką dobrych manier kryło się zwykłe chamstwo. Gdyby miał okazję, bez mrugnięcie okiem zachłostałby służącego na śmierć.
Smith znał go jeszcze pod nazwiskiem Sicklemoore, zanim wszedł do rodziny Ratcliffe’ów, więc pod upudrowaną peruką dostrzegał rzezimieszka, który za 5 pensów sprzedałby własną matkę. Jako „szlachcic”, który dopiero niedawno został przyjęty do „stanu”, na każdym kroku wietrzył podstęp. Jego brak pewności siebie wyczuwali nie tylko panowie z towarzystwa, ale i podkomendni. Ratcliffe szczerze nienawidził kapitana Smitha, który podobnie jak on nie „urodził się”, a piastował funkcję przewodniczącego rady kolonii. Uważał, że on sam byłby lepszym komendantem, poza tym, gdyby objął dowództwo, wzrosłoby jego znaczenie w bliskim otoczeniu earla Sussex…
Tym razem jednak, znów musiał ustąpić przed wolą Newporta…
– Niech pan siada, kapitanie – admirał wskazał Smithowi wygodny fotel. – Wina?
– Z przyjemnością…
Newport napełnił dwa kielichy, jeden wręczył gubernatorowi. Smith nigdzie nie dostrzegł kielicha z którego pił Ratcliffe. A zatem, ich rozmowa nie należała widać do najprzyjemniejszych. To ukontentowało Smitha…
Newport wzniósł kielich. Smith poszedł za jego przykładem. Wypili…
– Co się działo z tym całym… sir… Ratcliffem?
– Nic wielkiego… niestety…
– To znaczy?
– Kilka razy naraził fort na niebezpieczeństwo. Przez niego był pożar magazynu żywnościowego… Ale najgorsze było to, że buntował ludzi, nie chcieli pracować… Przez całą zimę pracowało najwyżej piętnastu ludzi. Inni, uważając się, za wysoko urodzonych… odmówiło wykonania jakichkolwiek robót.
– I słusznie… Choć w tych okolicznościach może się to wydawać… nielogiczne, ale jednak słuszne… Pan, kapitanie… Może tego nie zrozumieć, wszak tytuł swój nabył pan z rąk… polskiego króla, Stefana Batorego… Podobno…
– Nie podobno, a na pewno… I skończmy z tym, admirale! Świadczę się herbem i pieczęcią… mam glejt… nadany przez króla Stefana za zasługi w wojnach z Turkiem…
– Tak tak… Glejty, pieczęcie… W rozwichrzonym wojnami Siedmiogrodzie niejedno mogło się zdarzyć… Ale nie po to waści wzywałem, by roztrząsać twoje szlachectwo… Bo i klejnot Retcliffa… nie świeci najczystszym blaskiem… Jak u każdego, kto się z nim nie urodził, a tylko nabył go, jak Retcliffe, na drodze… małżeństwa…
– Mój został krwią opłacony…
– Dobrze, kapitanie, zostawmy to… Ad rem… Z ramienia kierownictwa Kompanii Wirgińskiej, która, jak waści wiadomo, jest właścicielem tego wirgińskiego hazardu… nakazuję, byś nadal pełnił obowiązki gubernatora… Sir Ratcliffe pozostanie w kolonii i waści w tym głowa, by nie szkodził dyscyplinie… A ja wyruszam jutro w górę rzeki, ku wodospadom…. Wszak wiesz, że w tej chwili dla Londynu najważniejszą sprawą jest znalezienie drogi wodnej do Indii…
– Wiem…
– A kolonia potrzebna jest, jako oparcie w tych staraniach… I w przyszłości jako stacja pośrednia w drodze do Indii… Tu, na miejscu w Wirginii ma wszystko grać… Żeby Londyn był spokojny…
– O ile otrzymam od Londynu rękojmię i pozwoleństwo w działaniu…
– Masz, kapitanie wolną rękę… Za cenę spokoju… Ale musisz zachować delikatność i ostrożność… by nasi dżentelmeni nie mieli powodów do skarg… Co zaś tyczy tych Polaków i Niemców… Wyręb lasu, ważna sprawa. Trzeba umocnić fort, i rozpocząć produkcję. Wszak wiesz co oni potrafią…
– Wiem, panie…
– Anglia wydaje rocznie ponad trzydzieści tysięcy funtów na import drzewa, potażu, smoły, terpentyny, klepki i tych wszystkich wyrobów leśnych… Właśnie z Polski i Rosji… Ale teraz wojny w tych krajach, dostawy niepewne… Tu zaś drzewa pod dostatkiem… Niech owi Polacy i Niemcy jak najszybciej zaczną produkcję… Anglia będzie wdzięczna Wirginii… I tobie, kapitanie…
– Tak się stanie… Już jutro wyznaczę im miejsce do zrębu…
– Im szybciej, tym lepiej… Niech zarabiają na siebie… Anglia nie będzie do nich dopłacać…
– Rozumiem… Tylko… że… jest ich zbyt mało, by ich praca mogła przynieść szybki rezultat. Będą potrzebowali pomocników…
– Przydziel im jakichś ciurów… pomagierów, służących… Szlachta i owszem… Jeśli zechcą, niech pracują, ale z własnej woli…
– Postaram się… by zechcieli…
– Twoja w tym głowa… Ja jutro o świcie wyruszam w stronę wodospadów… A za nimi mam nadzieję znaleźć przejście wodne do Kataju i Indii…
*
Szli przez las, suche gałązki trzaskały pod ich stopami. John Smith szedł pół kroku przed Janem. Bogdan trzymał się z tyłu i przypatrywał się krępej postaci dawnego przyjaciela.
– Często cię wspominałem, Janie…
– I ja, waszmości…
– Wiele ci zawdzięczam…
– Nie ma o czym mówić… Cieszę się, że po latach mogliśmy się spotkać…
– Tu nie jest łatwo… Ta zima dała nam się we znaki… Straciłem połowę ludzi… zaraza, choroby… i głód… Miejscowi nie są nam przychylni… Trzy razy w ciągu tego roku wywinąłem się śmierci. Dwa razy swoim, bo dwa razy chcieli mnie powiesić… – parska śmiechem – a raz z rąk tubylców… Wyratowała mnie córka wodza, trzynastoletnia Pocahontas…
– Słyszałem o tym, przy ogniskach opowiadali.
– Pewnie, jak zwykle, za wiele… I nie tylko prawdę, ale i swoje imaginacje… A od swoich uchronił mnie Newport, admirał, który was przywiózł… On wie, że tu na miejscu nikt sobie nie poradzi, tak jak ja…
Zamilkł. Teraz było słychać tylko śpiew ptaków… Smith zwrócił się w stronę Bogdana i położył palec na usta.
– Ciiiii… Sarna… Widzisz?
Bogdan podążył za jego wzrokiem.
– Tak…
Szczęknął zamek guldynki…
Nagle Smith pociągnął go na ziemię.
– Padnij!
Nad jego głową świsnęła strzała i głuche uderzenie grotu stęknęło kilka cali nad jego głową… Jan odwrócił się, brzeszczot jeszcze drżał… Smith zachichotał…
– Znów tubylcy zaczęli na nas polować… Musisz być ostrożny, Janie… Będziecie sami pracować w lesie, miej na wszystko oczy i uszy otwarte. Bo to może być cena życia…
Leżąc na ziemi nie widzieli, jak zielona ściana liści zamknęła się za Paspaheghiem…

REKLAMA

2090784012 views

REKLAMA

2090784313 views

REKLAMA

2092580774 views

REKLAMA

2090784597 views

REKLAMA

2090784745 views

Dziecko na zamówienie

FBI kontra hakerzy

Kolorowy ptak

Wiem, gdzie mieszkasz

REKLAMA

2090784890 views