W lidze koszykarzy NBA skończyła się seria meczów Koby Bryanta, w których zdobywał co najmniej pięćdziesiąt punktów. Tym razem as Los Angeles Lakers uzyskał „tylko” 43 pkt, ale i tak był liderem w zwycięskim spotkaniu z Golden State Warriors 115:113.
„Wziąłem sobie wolne – śmiał się po spotkaniu Koby Bryant. – Wcale nie martwię się, że moja seria została przerwana. Musiałbym być jakimś supermenem z wirtualnej gry, żeby móc poprawić wyczyn Wilta Chamberlaina”.
W sezonie 1961/62 Chamberlain granicę pięćdziesięciu punktów osiągnął w siedmiu kolejnych meczach. Koby Bryant tej sztuki dokonał czterokrotnie, a swoją serię rozpoczął 16 marca w spotkaniu Los Angeles Lakers z Portland Trail Blazers 116:111 (po dogrywce). Zdobył 65 punktów. Następnie miał 50, 60 i w piątek znowu 50.
„Udało nam się go powstrzymać – mówił trener Golden State Warriors Don Nelson. – Zdobył +tylko+ 43 pkt. Mimo to zagrał znakomicie. Nie wyobrażam sobie co on prezentował w poprzednich czterech spotkaniach”.
Seattle SuperSonics wystawili swoich kibiców na ciężką próbę. We własnej hali przegrali z San Antonio Spurs 79:120. Tak wysokiej porażki u siebie nie doznali od 1985 roku. Najwyższej w historii przegrali w 1968 roku. Wówczas zespół z Bostonu zdeklasował ich różnicą 47 pkt.
„Mecz gamoń” – krótko scharakteryzował spotkanie jeden z zawodników pokonanego zespołu Damien Wilkins.
Indiana Pacers przegrali z Chicago Bulls 90:92. O zwycięstwie zadecydował rzut Bena Gordona 2,8 sekundy przed końcem. W sumie uzyskał on 31 pkt. Zawodnik gospodarzy Jermaine ONeal mógł ukoronować swój znakomity występ, ale w ostatniej sekundzie nie wykorzystał szansy uzyskania wyrównania. Zdobył 39 pkt.