Już tylko 2:1 prowadzi w finale NBA zespół San Antonio Spurs. W trzecim meczu broniący tytułu Detroit Pistons zagrali niemal tak doskonale, jak w zeszłorocznym finale z Lakersami i wygrali u siebie 96:79.
Ile znaczy gorąca publiczność we własnej hali, można było się przekonać we wtorek w Detroit. To ci sami widzowie, którzy na początku sezonu bili się na parkiecie i widowni z zawodnikami Indiana Pacers (z Ronem Artestem na czele). To ci sami widzowie, którzy rok temu porwali Pistons do niespodziewanego mistrzostwa. Teraz - co jeszcze kilka lat temu było nie do pomyślenia w NBA - wybuczeli podczas przedmeczowej prezentacji zawodników i trenerów San Antonio Spurs, w tym nawet kochanego chyba w każdej innej hali na świecie Tima Duncana. Tradycyjny przed meczami NBA hymn amerykański miał odśpiewać Stevie Wonder, ale niespodziewanie zamiast śpiewać odegrał go na harmonijce ustnej. A później były niemal trzy godziny nieustannego hałasu w ogromnym obiekcie.
Wróciły też inne elementy charakterystyczne dla hali Palace w Auburn Hills w pobliżu Detroit, gdzie grają swoje mecze Pistons. Był zaśpiew spikera "Deeeeeeee-troit Basketball" i dźwięk dzwonu, kiedy punkty zdobywał środkowy Ben Wallace (w końcu to "Big Ben"). A okazja do tego trafiła się bardzo szybko. Już w pierwszej akcji meczu Wallace przechwycił piłkę na własnej połowie, pobiegł do kontry, którą zakończył pięknym wsadem, a był przy tym jeszcze faulowany przez Nazra Mohammeda. Było to symboliczne zagranie, bo w meczu 3 finału Pistons zagrali z wielkim entuzjazmem i odważniej niż w dwóch pierwszych spotkaniach finału, rozgrywanych w San Antonio.
Pistons we własnej hali zademonstrowali dużo lepszą obronę, z którą długo Spurs nie mogli sobie poradzić. Ben Wallace nadał tempo grze, już w pierwszej kwarcie blokując pięć rzutów. W całym meczu miał 15 punktów, 11 zbiórek, 5 bloków i 3 przechwyty, wreszcie grając na swoim normalnym poziomie. Pistons prowadzili niemal bez przerwy, zawdzięczając sukces swojej świetnej defensywie, bo w ataku bywało różnie. Ale paradoksalnie większą przewagę uzyskali dopiero pod koniec trzeciej kwarty, kiedy wreszcie ich atak przyniósł seryjne punkty. Spod czułej opieki Bruce'a Bowena wreszcie dokładniej umiał się wyrwać Richard Hamilton, który był skuteczniejszy po obieganiu zasłon. Po kilka dobrych akcji wnieśli wreszcie do gry w ataku Rasheed Wallace (na początku meczu), Tayshaun Prince (w drugiej kwarcie) i rezerwowy Antonio McDyess (w drugiej połowie).
Po niemal dwóch całych meczach zespołowej posuchy wreszcie też (na początku trzeciej kwarty) zespół Pistons - a dokładnie Chauncey Billups - trafił trójkę. W pierwszym meczu Pistons trafili tylko raz zza linii 724 cm, w drugim spotkaniu - ani razu Tym razem też żadnego rekordu trójek nie było, ale trzy trafienia z dystansu w wykonaniu Billupsa w najważniejszych momentach pozwalały odskoczyć obrońcom tytułu.
Na przebieg meczu miał też wpływ pierwsza sekwencja meczu, kiedy to Spurs tracili sporo piłek, przez co Pistons mogli przeprowadzać kontrataki. Koszykarze z San Antonio stracili też na kilka minut już na samym początku gry najlepszego strzelca tego finału Manu Ginobiliego, który po zderzeniu z Prince'em zbił sobie kolano. Argentyńczyk wrócił potem na boisko, ale grał dużo słabiej niż w meczach 1 i 2. Zdobył tylko siedem punktów, w tym dwa po rzutach wolnych za faule techniczne rywali. Miał też aż sześć strat i zero asyst.
Szokująca była też "niewidzialność" drugiej (a właściwie pierwszej, największej) gwiazdy Spurs Tima Duncana. 29-letni zawodnik, już teraz ochrzczony przez niektórych fachowców "najlepszym silnym skrzydłowym wszech czasów" zdobywał punkty właściwie tylko po dobitkom lub wolnym, a w drugiej połowie zdobył zaledwie cztery punkty (w sumie 14). Gdyby nie skuteczny w wejściach pod kosz Tony Parker zespół z San Antonio w ogóle nie miałby nic do powiedzenia. Słynna obrona Spurs nie istniała (po raz pierwszy w historii występów w finałach pozwolili rywalom zdobyć więcej niż 90 punktów), bo Pistons rozbili ją kontrami i entuzjazmem. Byli szybsi i dokładniejsi. Prowadzili przez całą drugą połowę i pewnie wygrali, mimo że przez 46 minut meczu trener Larry Brown wpuścił na parkiet zaledwie siedmiu koszykarzy! Pozostała czwórka weszła na boisko gdy mecz był już rozstrzygnięty. Chwilę po tym, jak pokazowa kontra Pistons z udziałem trzech zawodników została zakończona atomowym wsadem Bena Wallace'a i 1,5 minuty przed końcem było 94:77.
Mecze 4 i 5 odbędą się również w Detroit (w czwartek i niedzielę, początek o godz. 3 w nocy polskiego czasu), a rywalizacja może wrócić do San Antonio dopiero na mecze 6 i 7.