8 listopada 2018 roku tuż po 7.00 rano na posterunku policji niewielkiego kalifornijskiego miasteczka Paradise rozdzwoniły się telefony. Zaniepokojeni mieszkańcy informowali o unoszącym się nad wzgórzami dymie, który silny wiatr zwiewał nad miasto. Ponieważ jednak tego ranka nikt nie informował dyspozytorów centrum alarmowego o jakimkolwiek zagrożeniu, uspokajali oni mieszkańców, że nie ma się czym martwić. Ale telefon dzwonił nieustannie...
Jedna z dyspozytorek, Carol Ladrini, postanowiła więc skontaktować się z lokalną strażą pożarną. Strażacy już dostali zgłoszenie o pożarze, ale na razie ogień trawił niezamieszkane, słabo dostępne tereny z dala od osiedli ludzkich. Trudno było wysłać tam wozy, w pobliżu nie było żadnych zabudowań, czekano więc na rozwój sytuacji. Carol usłyszała, iż Paradise nie jest w niebezpieczeństwie. Przez następne pół godziny uspokajała dzwoniących, że nie ma powodów do niepokoju i życzyła im spokojnego dnia.
Nonszalancja koncernu
To właśnie wiatr obudził tego ranka kapitana lokalnej straży pożarnej, Matta McKenziego. Było jeszcze bardzo wcześnie, tuż po 6.00 rano. Matt pomyślał, że może wiatr przyniesie upragniony deszcz – ziemia była wysuszona wielomiesięcznymi suszami i desperacko potrzebowała wody. McKenzie przygotowywał właśnie śniadanie, gdy na jego telefonie wyświetlił się komunikat alarmowy – niedaleko wybuchł pożar. Nie był zdziwiony – spodziewali się tego od tygodni. Lokalizacja ognia wskazywała, że prawdopodobnie znowu został zaprószony przez iskrę z przestarzałych linii wysokiego napięcia firmy energetycznej PG&E.
Infrastruktura PG&E miała niemal 100 lat. Wymagała natychmiastowej modernizacji, bo już wcześniej iskry ze starych urządzeń wywoływały groźne pożary, jednak firma nie reagowała. Kiedy zwiększało się zagrożenie pożarowe, po prostu odcinała prąd, aby zmniejszyć ryzyko iskrzenia i zaprószenia ognia. Dwa dni przed pożarem w rejonie Paradise firma PG&E ostrzegła około 70 tys. klientów w dziewięciu hrabstwach, w tym i Paradise, że rozważa wyłączenie zasilania z powodu zwiększonego ryzyka pożaru spowodowanego silnym wiatrem i niską wilgotnością powietrza. Jednak aż do 8 listopada decyzji o odcięciu prądu nie podjęto.
Plan awaryjny
Kapitan McKenzie nie był specjalnie zaniepokojony rozwojem sytuacji. Miasto było malowniczo i, jak się wydawało, bezpiecznie usytuowane na klifie u zbiegu dwóch kanionów. Ogień był daleko za jednym z nich. Do tej pory żywioł nigdy nie przekroczył naturalnej bariery, jaki stanowiły głębokie i szerokie parowy po obu stronach klifu. A do tego lokalna straż miała opracowany bardzo szczegółowy plan postępowania na wypadek zaprószenia ognia. Stworzono system wczesnego ostrzegania, który za pomocą SMS-ów lub e-maili miał powiadamiać wszystkich o zagrożeniu. W razie pożaru służby miały ewakuować mieszkańców dzielnica po dzielnicy, aby nie doszło do zakorkowania jedynej drogi wyjazdowej z miasta.
Jednak twórcy planu nie przewidzieli trzech istotnych rzeczy. Po pierwsze, że nie wszyscy mieszkańcy Paradise zapiszą się do systemu wczesnego ostrzegania. Po drugie, co robić w sytuacji, gdy jedyna droga ewakuacyjna, jednopasmowa szosa Skyway wiodąca w dół doliny zostanie odcięta przez ogień. I po trzecie, co się stanie, gdy wszyscy mieszkańcy zechcą opuścić miasto w tym samym momencie.
Desperacka walka o życie
Około 8.30 rano z całego miasta zaczęły napływać zgłoszenia o lokalnych małych pożarach. Wyglądało na to, że ogień pojawia się znikąd, jednak strażacy natychmiast zrozumieli, co się dzieje i jak bardzo jest to niebezpieczne. Bardzo silny, wiejący ze wschodu wiatr unosił żar wzniecając tzw. pożary punktowe w wielu miejscach na raz. Wszystko było suche jak pieprz, więc rośliny i zabudowania błyskawicznie zajmowały się ogniem. Płomienie przeskakiwały z drzewa na drzewo, z jednego domu na drugi, zajmując coraz większe obszary Paradise. Wydano rozkaz natychmiastowej ewakuacji wszystkich mieszkańców.
Mniej więcej o tej samej porze Nichole Jolly, pielęgniarka z pobliskiego Feather River Hospital otrzymała wiadomość od swojego męża, że w pobliżu Paradise wybuchł pożar. Była zdziwiona – nikt nie poinformował szpitala o konieczności ewakuacji. Kiedy wyjrzała przez okno, zobaczyła ciemne jak w środku nocy niebo i pomarańczową łunę. Trzeba było natychmiast uciekać. – Nie było wystarczającej liczby ambulansów, więc lekarze i pozostały personel podstawiali pod szpital własne samochody. Panował chaos. To nie była ewakuacja, na jaką byliśmy przygotowani i jaką ćwiczyliśmy – wspominała Nichole w wywiadzie telewizyjnym.
Ewakuacja zajęła niemal godzinę. Niespełna 20 minut po zabraniu ostatniego pacjenta szpital zajął się ogniem.
To, co początkowo było małym, łatwym do stłumienia pożarem, przekształciło się w huragan ognia nadciągający na miasto z wielu stron. Wiatr wiejący z szybkością ponad 70 mil na godzinę pchał płomienie w górę kanionu. Kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców Paradise i położonej wyżej na wzgórzach Magalii jednocześnie wyjechało na Skyway. Jednak ogień był bardzo szybki i już wkrótce drzewa i domy po obu stronach drogi płonęły jak pochodnie. Większości mieszkańców udało się bezpiecznie uciec do doliny, ale kilka tysięcy osób utknęło w gigantycznym korku. Drogę blokowały porzucone samochody. Część z nich zapaliła się, w części skończyła się benzyna, więc właściciele po prostu porzucili je na drodze.
W korku utknęła również pielęgniarka Nichole. Nagle jej samochód również zaczął się palić. Płomienie otaczały ją ze wszystkich stron. Wysiadła i zaczęła biec w stronę, gdzie – jak się wydawało – ogień był najmniejszy. W gryzącym dymie i huku, po omacku szukała drogi ucieczki i modliła się o cud. Nagle jej ręka trafiła na tył jakiegoś samochodu – był to wóz strażacki. Wciągnięto ją do środka, ratując przed spaleniem. Jednak położenie strażaków i Nichole było beznadziejne, podobnie jak wszystkich przed i za nimi – droga była odcięta. Znaleźli się w pułapce.
Nagle Nichole usłyszała dziwny, narastający hałas. Nieoczekiwanie samochody przed nimi zaczęły powoli ruszać. Po chwili z gęstego dymu wynurzył się buldożer straży pożarnej. Jeden ze strażaków, operator ciężkiego sprzętu Joe Kennedy dowiedział się o dramatycznej sytuacji na drodze i postanowił ratować ludzi, narażając własne życie. Nie miał żadnej osłony przed ogniem, jednak uparcie, powoli zmierzał do miasta, spychając na pobocze płonące samochody. Tamtego przerażającego dnia został bohaterem – to dzięki niemu odciętym mieszkańcom udało się uniknąć śmierci.
Płonące płatki śniegu
Podczas gdy mieszkańcy próbowali uciekać, pięć wozów strażackich z grupy uderzeniowej udało się w przeciwną stronę – z powrotem do Paradise. W pobliżu stacji benzynowej na wschodzie miasta natknęli się na grupę około 100 osób, otoczoną morzem ognia. Znaleźli się w kotle, z którego nie było ucieczki. Strażacy kazali wszystkim biec w kierunku szerokiego skrzyżowania. Tam pięć wozów strażackich utworzyło wokół nich barierę. Rozdano ognioodporne koce i polecono wszystkim położyć się na drodze. Dookoła rozpętała się istna burza ognia – drzewa zapalały się jak zapałki, linie energetyczne strzelały, rozżarzone drobinki spadały z nieba niczym bursztynowe płatki śniegu. Kiedy po ponad 40 minutach płomienie przygasły i ludzie mogli wyjść spod koców, okazało się, że z miasta zostały tylko dymiące zgliszcza.
Strażacy potrzebowali 17 dni, aby opanować ogień. 90 procent miasta spłonęło. Zginęło 86 osób, głównie seniorów, którzy albo nie otrzymali na czas informacji o ewakuacji, albo ją zlekceważyli. Kilka osób spłonęło w samochodach w trakcie próby ucieczki z piekła, jakim w ciągu dwóch godzin stało się ich spokojne miasteczko. Był to najbardziej zabójczy pożar w historii Kalifornii.
Maggie Sawicka