Wbrew pozorom kolarstwo niewiele się zmieniło od moich czasów. Rozprowadzanie na finiszach, takie jak dziś Włocha Petacchiego przez jego zespół na Giro d'Italia, nie jest nowinką. Polska drużyna kończyła etapy takim "pociągiem" już podczas Wyścigu Pokoju w 1970 roku - mówi zwycięzca tamtej imprezy Ryszard Szurkowski.
"Nasza drużyna rozprowadzała wtedy nie jednego, lecz kilku kolarzy: raz Hanusika, raz Czechowskiego, raz mnie. Na ostatnich kilometrach wszyscy jechaliśmy na czele peletonu, dając sobie mocne zmiany. Narzucaliśmy takie tempo, że inni chętni do finiszu nie byli w stanie przeskoczyć do przodu. A w mieście było to praktycznie niemożliwe, bo przy dużej prędkości dochodziły utrudnienia: krawężniki, tory tramwajowe, zakręty. W sznurze kolarzy pędzących do mety miejsca się nie zmieniały. My mieliśmy komfortową sytuację, bo jechaliśmy na czele peletonu. No i sami decydowaliśmy, kto ma wygrać".
W Wyścigu Pokoju w 1970 roku Polacy wygrali aż dziewięć z piętnastu etapów. Dzielili etapowe zwycięstwa nie według zasług, ale na zasadzie terytorialnej, w zależności od miasta, z którego pochodzili.
"Pod względem sprzętu też niewiele się zmieniło. I wtedy i dziś decyduje siła mięśni. Rower jest mniej więcej taki sam, może jest lepszy hamulec czy przerzutka, ale średnia prędkość na wyścigach jest zbliżona. Waga roweru prawie się nie zmieniła. W naszych rowerach zbyt ciężkie części opiłowywaliśmy. Dziś rowery do jazdy po górach ważą tyle samo co za moich czasów, czyli około ośmiu kilogramów".
Szurkowski uważa, że zmieniły się ubiór i dieta zawodników. "Jedzenie kolarza jest inne, ale nie wiem, czy lepsze. Nie jestem przekonany, czy te makarony, które jedzą współcześni zawodnicy, wiele pomagają. Raczej nie, sądząc po wynikach Polaków w ostatnich latach. Za to ubranie jest na pewno lepsze. Ciepłe koszulki, które nie przylegają do ciała i nie nasiąkają potem, są wspaniałe, nie mówiąc już o butach czy spodenkach. Dziś tych naszych spodenek żaden kolarz, nawet junior, już by nie założył".
Czterokrotny zwycięzca Wyścigu Pokoju jest zdania, że historia jego dyscypliny zatoczyła koło i wróciła do punktu wyjścia.
"Za moich czasów był podział na zawodowców z Zachodu i amatorów ze Wschodu. Dziś też mamy podział, ale na bogatych i biednych, który zaostrzył się po wprowadzeniu w tym roku cyklu Pro Tour. Pogłębienie się tego podziału nie wróży nic dobrego kolarzom z Polski. W Pro Tourze nie mamy ani jednej drużyny, tylko dwóch Polaków w pięćsetce kolarzy - Baranowskiego i Szmyda i jeden wyścig - Tour de Pologne, w którym pojedzie tylko garstka naszych zawodników. Młodzieży trudniej jest się przebić. Obserwuję w polskim peletonie, że do grup są brani kolarze starsi, z nazwiskiem, którzy dają większą pewność, że będą przydatni w grupie dlatego, że byli już przydatni. Nie stawia się na młodych, którzy mogliby osiągnąć to samo, a może i więcej. Decydujący o obsadzie grup nie chcą ryzykować. Dużo młodych zawodników odsunięto na bocznicę, a jeśli doczekają się szansy, to często za późno, by osiągnąć większy wynik. Zostaną wtedy kolarzami od czarnej roboty, tak jak Baranowski i Szmyd. Młodzież musi wyjeżdżać na Zachód i tam próbować się wybić".
Ryszard Szurkowski z sentymentem wspomina Wyścigi Pokoju, nie tylko te, które wygrał (1970, 1971, 1973, 1975).
"Pamiętam rok 1972. Etap z Gery do Karlovych Varów. Padało jak z cebra, było zimno. Trener Trochanowski założył nam gumy niemieckiej firmy kovalit, które miały to do siebie, że jak długo leżały w magazynie, to dobrze trzymały się kostki i nie były śliskie. Podczas wyścigu nasi trenerzy kupili nowe. I te gumy były jak łyżwy. Nie dało rady jechać. Były za świeże, i pękały jedna za drugą. Gdybyśmy jechali na włoskich gumach, wyścig byłby prawdopodobnie wygrany. Ale czy ktoś dziś pamięta jak przebiegał wygrany przez nas wyścig w 1971 roku? Za to historia z Karlovych Varów obrosła w legendę. Ludzie pamiętają pogłoski, że były imieniny Stanisława (choć Szozda obchodzi je kiedy indziej), że nasi kolarze popili i gdy przyszły góry, to Szurkowski i inni, na kacu, dostali lanie. Nie ma w tym prawdy, ale to zostaje w pamięci kibiców, podobnie jak 'legendy' o bitwach na pompki rowerowe z czasów Stanisława Królaka. I myślę, że to dobrze, że takie historie się pamięta."