Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
piątek, 27 września 2024 10:22
Reklama KD Market
Reklama

Andrzej Cierniewski: Nigdy nie idę na łatwiznę

Andrzej Cierniewski: Nigdy nie idę na łatwiznę

Fani Andrzeja Cierniewskiego mieszkają po obu stronach oceanu. Wykonawca nieśmiertelnych przebojów „Albo on, albo ja”, „Dwie morgi słońca” czy „Słodka Karolina” jest jednym z nielicznych już artystów, którzy nigdy nie śpiewają z playbacku. Jak mówi, „nigdy nie idzie na łatwiznę”. Chicago przez długi czas było jego „pierwszym” domem, ale zdecydował się na powrót do Polski. Andrzej Cierniewski powraca do Wietrznego Miasta, by razem z chicagowską publicznością pożegnać lato na koncercie 3 września w Copernicus Center.

Joanna Trzos: Ten koncert to powrót do miasta, które jest Panu chyba szczególnie bliskie. Czy myśli Pan o Chicago jako o swoim drugim domu?

Andrzej Cierniewski: – Powiedziałbym nawet, że nazywałem Chicago moim pierwszym domem. W tej chwili przebywam więcej w Polsce, ale zawsze nie mogę się doczekać tych powrotów do Chicago i tak jest tym razem.

Teraz są to powroty, ale co skłoniło Pana do emigracji do Stanów Zjednoczonych?

– 1977 to rok mojego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych, ale także śmierci mojego ojca po bardzo ciężkiej chorobie. Był to cios dla mojej rodziny. Wydawało mi się, że po pięciu latach jego ciężkiego chorowania będę przygotowany, ale tak nie było. Nie byliśmy na to przygotowani, a taka choroba w tamtych czasach oznaczała prawdziwą zapaść, w tym finansową. Jako najstarszy z rodzeństwa zacząłem szukać podwójnych możliwości, aby z jednej strony pomóc rodzinie, a z drugiej zrealizować moje marzenia. W przeciwieństwie do wielu ludzi, którzy różne cudeńka opowiadają o swoim wyjeździe za granicę, powiem szczerze, że planowałem ten wyjazd do Stanów Zjednoczonych, a nawet w pewnym sensie czułem się zmuszony, bo wiedziałem, że w ten sposób pomogę mojej rodzinie. No i tak się stało, przyleciałem.

Czy przyleciał Pan prosto do Chicago?

– Było „zapotrzebowanie” na mnie w Nowym Jorku, a właściwie w New Jersey. Tam występowałem, mogę powiedzieć, z dużymi jak na tamte czasy sukcesami. Występowałem z najlepszymi, którzy wtedy wyjechali za granicę w kierunku Stanów Zjednoczonych. Po dwóch i pół roku postanowiłem zmienić ten klimat klubów z New Jersey i z Nowego Jorku, i udałem się do Chicago, gdzie czekała na mnie wtedy praca w klubie Wioletka. No i zaczęła się moja przygoda chicagowska. Powiem szczerze, że była to wspaniała przygoda, ponieważ poprzez moją muzykę poznałem wielu ludzi, pokochałem ten teren. Wszystko mi tu pasowało. Podobało mi się to, że Chicago położone jest nad jeziorem, że można łowić ryby, że jest blisko na lotnisko. Ciągle mam rodzinę na północnych przedmieściach i uwielbiam każdy mój wyjazd do Chicago, bo jest zawsze fantastycznym spotkaniem nie tylko z moją rodziną, ale z przyjaciółmi z tamtych czasów, których wielu ciągle mam i cenię.

Po przybyciu do Chicago koncertował Pan i robił to, co kochał, w mieście, które stało się Panu bardzo bliskie, a zatem skąd ta nagła decyzja, by to zakończyć?

– Miałem ambicję, by stać się sławnym, kimś rozpoznawalnym, ale lubianym przez ludzi. Kochałem to, co robiłem, tak jest do dzisiaj. Wydaje mi się, że ci, którzy mnie pamiętają z tamtego okresu, wiedzieli, że robię to z dużym oddaniem. Dla mnie to nie było granie w jakimś polonijnym klubie, każdy występ był zawsze ważnym koncertem. W związku z tym zacząłem mieć problemy z ludźmi, którzy mnie otaczali, z muzykami, którzy traktowali to jako typowe dorobienie sobie kasy. Zależało mi na doskonaleniu się zawodowym i absolutnie na każdy występ, na każdy wieczór, nieważne, czy był to piątek, sobota czy niedziela, zawsze układałem wymagający repertuar. Ludzie, z którymi występowałem, mieli swoje interesy i bardzo mnie to męczyło. Zdałem sobie sprawę z tego, że uderza to w moją miłość do muzyki i w związku z tym stwierdziłem, że poczekam na lepsze czasy. Oczywiście nie jest to żadną wielką tajemnicą i mogę to powiedzieć, że gdybym nie podjął paru takich bardzo przyziemnych decyzji, to chyba byłbym pierwszym, przed którym otwierała się ogromna szansa. Olbrzymie zainteresowanie moją osobą było szczególnie w New Jersey. Były osoby, które uważały, że jeżeli się poddam pewnym regułom gry amerykańskiej, to oni ze mnie zrobią, powiedzmy jakiegoś znanego poza Polonią piosenkarza. Wtedy się tego wystraszyłem, po prostu stało się to dla mnie nagle za wielkie.

Ile miał Pan wtedy lat?

– Miałem wtedy 26 lat i byłem w New Jersey. Byli ludzie gotowi, by we mnie zainwestować. Jednak wtedy uniknąłem paru rzeczy i wyjechałem do Chicago, by przemyśleć wszystko, a później ta szansa już się przede mną otworzyła. Potem z tej szansy skorzystał mój kolega, inny znakomity polski piosenkarz, któremu podarowałem te kontakty.

Czy może Pan ujawnić jego nazwisko?

– Był to Krzysztof Krawczyk, którego poznałem z tymi ludźmi i oni bardzo serio podeszli do tego, by po prostu go spopularyzować. Zresztą rozpoczął nagrywanie płyty w Nashville, ale jakimś dziwnym trafem, czego nie chciałbym komentować, nagle zniknął i pojawił się w Polsce. Niektórzy pomijają tę historię, a historia zawsze powinna być prawdziwa.

Kiedy podejmował Pan kolejną istotną decyzję życiową, tym razem o powrocie do Polski z Chicago, czy nazwisko Andrzej Cierniewski było znane w Polsce?

– Nazwisko Andrzej Cierniewski było znane wąskiej rzeszy ludzi związanych z muzyką i kulturą, którzy wiedzieli, kim jestem, ale nie byłem znany publiczności. Właściwie w Polsce rozpocząłem wszystko od zera w tym przełomowym okresie 1999–2000 r. Zdecydowałem się na powrót do Polski po prostu pod wpływem Niny Terentiew, wtedy ówczesnej dyrektor telewizyjnej Dwójki. Jej zdaniem moje miejsce było w kraju. „Z tym głosem, z tą wrażliwością, nie będziesz miał problemu, bo są ludzie którzy będą cię słuchać” – przekonywała mnie podczas jej pobytu w Chicago. Po powrocie do kraju rozpocząłem trochę szczęśliwie i nieszczęśliwie od festiwalu country w Mrągowie, stąd w niektórych wywiadach pisano o mnie, że jestem piosenkarzem country, a to jest oczywiście absolutnie nieprawdą. Moja muzyka może mieć elementy country, a kapelusz, który noszę, nie jest kowbojski. Rozpoczął się wtedy dla mnie bardzo, bardzo intensywny okres. Przyjeżdżałem do Polski i grałem po kilkadziesiąt koncertów w ciągu sezonu. Wtedy zaczęła się moja obecność w telewizji. Wspomnę tylko, że wtedy (lata 1999–2000) odbyła się największa w tamtych czasach transmisja koncertów z poszczególnych krajów. Warszawa w tej transmisji światowej miała 12 i pół minuty i ten czas wypełniło trzech artystów: Czesław Niemen, Michał Urbaniak i Andrzej Cierniewski. Za każdym razem, kiedy spotykałem Czesława (Niemena) w Polsce czy w Chicago, zawsze podkreślał, że było to także dla niego niesamowite wydarzenie.

Ze względu na restrykcje covidowe, w tym dotyczące zgromadzeń, 2020 rok był bardzo trudny dla artystów na całym świecie. Jak wyglądała Pana sytuacja?

– Wszystkich dotknęła ta sytuacja. Nie zagrałem w 2020 roku w Polsce ani jednego koncertu. Było to bardzo trudne, natomiast w tej chwili jest otwarcie. Jestem jednym z nielicznych już artystów, którzy przez cały koncert śpiewają na żywo. Nigdy nie grałem z playbacku. Nie idę na łatwiznę. Wydaje mi się, że to moje podejście teraz procentuje i jest zapotrzebowanie na takich artystów. Cały czas dostaję propozycje koncertów i gram w różnych miejscach, wszędzie tam, gdzie mnie znają i zapraszają. No i nie mam czasu się zestarzeć.

Kiedy ostatnio koncertował Pan w Stanach Zjednoczonych?

– W ubiegłym roku około 8 marca, zanim została zamknięta granica Stanów Zjednoczonych z Kanadą, ostatnim samolotem poleciałem na koncerty do Calgary, ale tego koncertu już nie zagrałem, bo został odwołany. Kilka dni wcześniej zagrałem kilka koncertów w różnych miejscach w Chicago.

Już 3 września zagra Pan w Copernicus Center na imprezie na pożegnanie lata 2021. Czy przygotowuje Pan dla chicagowskiej publiczności specjalny repertuar?

– Na pewno będzie premiera w Chicago. Mam kompletnie nowy utwór, który będzie promował moją nową płytę. Na koncercie w Chicago będzie premierowe wykonanie tego utworu. Myślę, że będzie to miłe wydarzenie, dla tych, którzy przyjdą na mój koncert. Mam spory repertuar i w zależności od tego, dla jakiej publiczności gram, wybieram pod nią najlepsze utwory. Czuję już adrenalinę, ponieważ dla mnie Copernicus Center jest taką jakby świątynią. Powiem szczerze, że moi koledzy z branży, dobrze znani artyści, zazdroszczą mi tego wyjazdu do Chicago.

To może na koniec specjalne zaproszenie dla naszych czytelników na Pana chicagowski koncert?

– Zapraszam wszystkich, nie tylko znajomych, nie tylko tych, którzy byli na moich koncertach, bo oni wiedzą, że będzie to naprawdę niezapomniany koncert, ponieważ kocham to co robię. Jestem w znakomitej formie i nie mogę się doczekać kiedy stanę na scenie i dla Was zaśpiewam. Zapraszam nowych ludzi, którzy na pewno odkryją coś nowego. Serdecznie zapraszam Was i do zobaczenia w Chicago. Po koncercie będę do dyspozycji i będziemy mogli dokończyć tę rozmowę na miejscu.

A zatem do zobaczenia w Chicago. 

Rozmawiała:

Zdjęcia z archiwum Andrzeja Cierniewskiego


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama