Dr Sylwia Szewczyk uwielbia balans i szanuje przemijalność, a w życiu nigdy nie czuje się ofiarą. Jej ulubione zdanie to: „Motyle żyją trzy miesiące lub mniej, więc nie marnujmy czasu”. Ćwiczy jogę, medytuje, kocha kuchnię śródziemnomorską, białe wino, egzotyczne podróże, ale dopiero w polskich górach, czyli w domu, jej dusza tańczy...
Tatiana Kotasińska: – Pochodzisz ze stolicy Podhala – Nowego Targu. Czujesz się góralką?
Sylwia Szewczyk: – Tak, góralszczyzna jest mi bliska, kocham naszą pracowitość, szczerość i folklor. Czasem lubię w moim ubraniu jakiś akcent góralski, by pokazać, skąd pochodzę... Mąż Wojciech pochodzi z Podhala, ze znanej w Kościelisku góralskiej rodziny Pitoń, więc kultura bardzo nas łączy. Marzymy o tym, by na starość osiąść w drewnianym domku z widokiem na Giewont..
Czy to prawda, że górale najbardziej lubią swoje towarzystwo w związkach i biznesie?
– Tak może być, bo górali wiąże ze sobą dużo: geografia i świetna tradycja. Są bezpośredni, konkretni i „nie owijają w bawełnę”.
Czy pochodzenie powoduje, że potrafisz pracować po 70 godzin, a potem zregenerować się na kilkudniowych wakacjach?
– Bardzo lubię moją pracę, więc nie narzekam. Wiem, że pacjenci bardzo mnie potrzebują i czekają po parę miesięcy na wizytę, więc nie mogę pozwolić sobie na wiele wolnych dni…
A co robi góralka, jak się zmęczy życiem lub wkurzy?
– Sprząta po nocach, organizuje coś od nowa albo usuwa zbędne przedmioty. Praca fizyczna mnie zawsze relaksuje. Lubię też czytać i słuchać podcastów na różne tematy, z różnych dziedzin.
Gdy miałaś 19 lat rodzina nagle zdecydowała o wyjeździe do Stanów. Czy miałaś wpływ na tę decyzję, byłaś podekscytowana?
– Chciałam pójść na medycynę w Polsce, więc byłam nieco rozczarowana, ale w naturze młodego człowieka jest potrzeba doświadczania czegoś nowego, więc chciałam spróbować. Pamiętałam, jak w liceum pojechałam na wymianę do Francji i zobaczyłam zachodni świat, i chciało mi się płakać, że w Polsce jest tak szaro. Początki w Chicago były bardzo rozczarowujące. Mieszkaliśmy przy lotnisku Midway i w lecie w mieszkaniu na piętrze było bardzo gorąco. Zasłanialiśmy materacami okna w jednym pokoju, by słońce nie nagrzewało mieszkania i tylko tam było chłodzenie. Milczeliśmy dużo, bo nie tak miała wyglądać Ameryka… Tato był wściekły, więc daliśmy sobie pięć lat, by wypracować własną drogę do tej lepszej Ameryki.
Ale rodzice byli już zaprawieni w radzeniu sobie na swoim?
– W Polsce mama miała salon fryzjerski, a tato sklep z materiałami tekstylnymi. Ale tato z wykształcenia jest cukiernikiem i gdy ja otworzyłam Ideal Family Eye Care, on otworzył Witek's Bakery w Palos Heights. Piecze najlepsze pączki w Chicago! Mama zawsze była bardzo ambitna i szybko zaczęła wtedy przyjmować klientki w domu, by nas utrzymać. Pamiętam z tego czasu, że włosy były wszędzie, zdarzało się, że nawet w garnkach... W końcu otworzyła swój własny salon. Dla mamy nie ma rzeczy niemożliwych i ja bardzo dużo jej zawdzięczam.
Mama była Twoją główną podporą?
– Mamy było mało, za mało, bo zawsze była zajęta i z braku czasu surowa, ale pomagało gdy mówiła: „Jakoś to będzie, dasz sobie radę!” Myślę, że fakt wiecznie zajętych rodziców w sumie mnie wzmocnił. Nie mam żalu do nikogo. Takie były czasy – dzieci musiały sobie radzić same. Wiem, że nas kochali i chcieli, byśmy coś osiągnęli. Mam trzech braci, z którymi tłukliśmy się w dzieciństwie. Bycie jedyną dziewczyną nie tylko w domu, ale i na podwórku bardzo mnie hartowało. Trzeba było nadążyć za chłopakami, żeby nie nazwali mnie mięczakiem. Pewnie stąd mam przysłowiowe jaja...
Od czego zaczęłaś w 1996 roku?
– Zgodziłam się na pracę w fast food za dolara na godzinę, choć wtedy nikt tak już nie płacił, zgodziłam się, bo chciałam najpierw poprawić swój angielski. Za zarobione pieniądze, by było nam przyjemnie w pracy, dekorowałam to miejsce kwiatkami. Ta praca okazała się świetnym startem i zmieniła moje życie, bo poznałam tam chłopaka, którego siostra bardzo mi pomogła w życiowych decyzjach. Potem jej mąż okulista napisał mi świetny list rekomendacyjny i to był mój dodatkowy plus przy egzaminach na optometrię. Nie byłabym tu, gdzie jestem, gdyby nie tamta praca za dolara...
Byłaś wzorową studentką?
– Byłam bardzo pracowita i ambitna, ale zdarzyło mi się nawet „D”, bo na początku bardzo słabo rozumiałam język angielski. Nie do końca wierzyłam w siebie, ale byłam uparta, z biblioteki przy Loyola wychodziłam o drugiej w nocy.
Lata studiów to była ciężka praca, ale skończyłam z wysoką średnią. Na doktorat z optometrii było kilkudziesięciu kandydatów na miejsce i nie wierzyłam, że się dostanę. Wpadłyśmy z koleżanką na pomysł, żeby założyć klub miłośników optometrii w Loyoli, który zresztą istnieje po dzień dzisiejszy. Potem to była bardzo ciężka praca, nieprzespane noce, no i wielkie pożyczki. Ale jak się ma mało, to nie ma dużo do stracenia. Samo życie.
Ale znalazłaś odwagę, by otworzyć klinikę okulistyczną Ideal Family Eye Care w Chicago, mając zaledwie 28 lat?
– Może to dzięki rodzicom, to pewnie był ich wzorzec. Oni zawsze byli niezależni. Mój pierwszy mąż bardzo we mnie wierzył i choć rozstaliśmy po 10 latach po przyjacielsku, zawsze będę mu wdzięczna, że dodał mi w ważnym momencie odwagi...
Założyłaś firmę w 2006 r. w świetnej lokalizacji. Pojawiła się mądra i ludzka pani doktor, wypełniając pewną lukę na polskim rynku. Nie odnalazłam bad review o Twoim gabinecie. Byłaś skazana na sukces?
– Mam dobre, mocne relacje z pacjentami, które buduję przez lata, poświęcam im dużo uwagi, znam ich dzieci. W optyce i okulistyce jesteśmy bardzo nowocześni, inwestuję w technologie, które pomagają mi w diagnostyce. Używam materiałów świetnej japońskiej firmy Hoya, bo mają najlepszą optykę. Staram się o szeroki asortyment ciekawych estetycznie oprawek. I choć jest ciężko konkurować z sieciami, które kuszą niskimi cenami, ludzie do nas wracają, bo wierzą w naszą jakość. Bo my nie sprawdzamy tylko wzroku, my dokładnie badamy oczy. Wolę przyjąć mniej pacjentów i poświęcić im więcej czasu niż zobaczyć czterdziestu, poświęcając im dosłownie parę minut. Po studiach wzięłam wielką pożyczkę, by otworzyć biznes i choć bardzo się bałam, czułam jakąś moc, jakieś prowadzenie. W pierwszym dniu, zaraz po otwarciu weszła pacjentka z ulicy i powiedziała, że zawsze przynosi szczęście biznesom i że będę miała dużo pacjentów. Jej słowa się sprawdziły. Przebadałam prawie 80 tys. oczu i po 15 latach pracy spłaciłam sama wszystkie pożyczki.
Ludzie naprawdę oszczędzają na oczach?
– Ostatnio pewna mama nie chciała zrobić dziecku zdjęcia dna oka za 30 dolarów, bo ubezpieczenie tego nie pokrywało, ale ją przekonałam. Okazało się, że dziecko miało poważne zmiany w mózgu, które można było odczytać, badając wzrok. Uratowaliśmy dziecku życie.
Zdarzają się lekarze, którym nie chce się edukować, pacjent ma słuchać i brać leki. Pacjenci kochają Cię za poświęcony im czas?
– Wierzę, że ludzi trzeba edukować i lubię to robić. Tłumaczę, pokazuję zdjęcia i USG oczu, rozmawiam o odżywianiu i suplementach. Dzisiaj miałam pacjentkę z podwójnym widzeniem, która była po wylewie, ale bardzo chciała jeździć autem. Pokazałam na modelu całej rodzinie perspektywę jej widzenia i zrozumieli, dlaczego ta chora kobieta obija się o ściany. Przez trzy lata nikt im tego nie wyjaśnił. Wizyta pacjenta w moim gabinecie normalnie trwa do 40 minut. Badam dokładnie dno oka, ciśnienie, warstwy siatkówki.
Dlaczego wybrałaś okulistykę ?
– Sama miałam dużą wadę wzroku, więc ten kierunek studiów mnie fascynował. Doktor optometrii w USA ma bardzo szeroki zakres działania. Ludzie mylą nas z polskimi optykami, a my diagnozujemy i leczymy, a nawet przeprowadzamy małe zabiegi chirurgiczne. Moją pasją jest hamowanie wad wzroku u dzieci, u których wada szybko postępuje, zwłaszcza w tych czasach nadmiernej elektroniki. FDA zatwierdziło soczewki zakładane na noc, działające jak korekta wzroku. Dzieci zakładają takie twarde soczewki na noc, a rano nie muszą już nic nosić, bo widzą dobrze. Jestem w grupie około 300 lekarzy w całych Stanach zajmujących się tą metodą. Rodzice dzieci z dużymi wadami wzroku bardzo się martwią, bo duża wada wzroku u dzieci zwiększa ryzyko jaskry i problemów z siatkówką. Sama mam jaskrę i tracę widzenie w jednym oku, dlatego bardzo poważnie traktuje miopię u dzieci.
Dlaczego zdecydowałaś się pracować głównie dla Polonii?
– Czuję to mocno w sercu i czułam to już na studiach. Nauczyciele mówili że mam dobry kontakt z ludźmi i że ludzie przy mnie nie są spięci. Teraz 80 procent moich pacjentów to Polacy i czuję się z tym świetnie. Pacjenci polskojęzyczni często mi mówią, że jestem im bardzo potrzebna i proszą, bym przypadkiem nie zniknęła z rynku. Są bardzo lojalni, wdzięczni, obdarzają uściskami. Swoją pracę traktuję jako służbę, której nie zamieniłabym na inną. Jestem bardzo spełniona w tym, co robię.
Pracownicy są Ci wdzięczni za wspólny czas i wypady do restauracji, świąteczne wyjście do teatru przed kolacją w downtown Chicago. Rzadko zmieniają pracę?
– Uwielbiam mój zespół, bo to dobre, ciepłe osoby, które mnie wspierają i uzupełniają. Bez nich nie dałabym sobie rady. Wspólny czas jest moim podziękowaniem za ich pracę. Dzięki nim każdy dzień jest przyjemnością i chce mi się podejmować nowe wyzwania.
A jak stałaś się minimalistką?
– Towarzyszy mi myśl, że życie jest krótkie. Lubię być praktyczna i minimalistyczna, ograniczając się do tego, co jest najbardziej potrzebne w życiu. Mam mało rzeczy, bo wielką przyjemność sprawia mi usuwanie gratów. W kuchni mam zestaw stołowy – świąteczno-codzienny i on mi wystarcza. Wchodzę do domu i myślę, jakiś róg jest zagracony, więc usuwam np. niepotrzebne doniczki. Mamy dwusypalniowe mieszkanie w centrum miasta, więc musimy się zmieścić. Wypoczywam w niezagraconej przestrzeni, a że jestem domatorką, wystarczy mi przytulne miejsce, świece, kominek, koc, mąż, dzieci i pies...
„Poradziłaby sobie beze mnie” – powiedział o Tobie mąż Wojtek. Czy to dobrze, że kobiety stają się współcześnie tak niezależne?
– W związku ludzie powinni być sobie potrzebni, ale każdy powinien być niezależny. Pozwalam Wojtkowi się realizować, ale ja też nie lubię kontroli, gdy wychodzę z koleżankami czy wyjeżdżam na szkolenia. W młodości, przed naszym wyjazdem do Stanów, wujek mówił: „mężów możesz mieć wielu, ale musisz się wykształcić i być niezależna”. Nie mam w sobie natury ofiary i nawet, gdy ktoś mnie zrani, nie analizuję i nie wracam do tego. Nauczyłam się też nie oczekiwać za dużo, więc rzadko jestem rozczarowana. Nigdy nie szukałam męża, bo byłam zajęta samorozwojem. Wszystko przyszło we właściwym czasie i zrodziło się z przyjaźni i dojrzałości.
„Jestem z nią naprawdę bardzo szczęśliwy” – powiedział Twój mąż.
– Tak powiedział? To dobrze, bo to facet z gór. Nie jest bardzo wylewny i to dużo znaczy. Ale czuję to na co dzień i nie musi tego powtarzać. To człowiek, na którym mogę polegać, z którym się uzupełniamy. Z Wojtkiem byliśmy parą pierwszy raz 21 lat temu. Potem drogi nam się rozeszły na 11 lat.
Polecasz powroty do przeszłości?
– W przeszłości nie byliśmy gotowi na bycie razem, ja chciałam studiować, a Wojtek mieć rodzinę. Potem nie mieliśmy kontaktu przez 11 lat. Okazało się, że krążyliśmy blisko, śluby mieliśmy w tym samym roku i kościele, i rozwodziliśmy się w tym samym roku. Ciekawe?! Jak się Wojtek rozwodził, to nagle zadzwonił i zapytał, co u mnie słychać?
Zajęłaś ważne miejsce w życiu synów męża, jak Ci się to udało?
– To są bardzo fajne dzieciaki i od samego początku mieliśmy dobry kontakt. Oni czują, że jestem szczera i mogą się przede mną otworzyć. Zawsze mówią, że mają dwie rodziny i naprawdę nie czują się przez to skrzywdzeni przez życie. Czuję, że mnie kochają i ja ich bardzo kocham, choć ich nie urodziłam.
Wojtek powiedział, że w waszym domu rządzi pies..
– Nie, rządzę ja i potem pies...
Rządzisz czy jesteś motorem działania?
– Nie są to rządy totalitarne, bo u nas dobrze działa układ partnerski. Ja mam pomysły, a Wojtek jest siłą wykonawczą, np. ja wybieram kolory, on maluje lub układa na balkonie płytki. Moglibyśmy kogoś zatrudnić do remontu, ale Wojtek ma wiele talentów, choć jest z zawodu fizykoterapeutą.
Ponoć lubisz się wygłupiać I rozśmieszać, ale jednocześnie jesteś totalnie zrównoważona...
– Wierzę, że śmiech leczy i lubię się wygłupiać. Najgorsze jest to, że często śmieję się, gdy wszyscy są bardzo poważni np. podczas koncertu muzyki klasycznej...
I niestety ten śmiech jest zaraźliwy, więc zdarzyło się, że musieliśmy wyjść, nie mogliśmy przestać się śmiać. Miałam parę takich wpadek.
Emanuje z Ciebie ciepło, kobiecość...
– Kobiecość chyba już się w sobie ma. Ja tego nie widzę i się o nią nie staram. Ludzie postrzegają mnie jako ciepłą osobę, a ja ciągle się dziwię, myśląc, że jestem głównie twarda i logiczna.
To znaczy jaka?
– Ciężko jest mnie wyprowadzić z równowagi, praktycznie nie mam większych wahań nastrojów. Rozwiązuję problemy szybko, nie noszę w sobie złości, zawiści czy uczucia, że ktoś mnie zranił. Nie lubię histerii, bo mnie bardzo drażni.
Niektórzy mówią o Twojej silnie rozwiniętej intuicji?
– Moja babcia miała specjalne dary – wróżyła dawno temu na Podhalu. Może po niej odziedziczyłam rozwiniętą intuicję, która często pomaga mi w życiu. Zdarza się czasem, że pacjenci przychodzą z problemami oczu, a ja patrzę na osobę i widzę ważniejszy problem, czasem mam wrażenie, że widzę energię, którą wnoszą. Nie zastanawiam się nad tym, ale to czuję i trafnie intuicyjnie dotykam problemu. Czasem pacjent bardzo się otworzy i zdarzy mi się małą sugestią wpłynąć na jego życie. Kiedyś jedna z pacjentek nie mogła się pogodzić z nagłą śmiercią męża, który odszedł bez pożegnania. Oboje byli moimi pacjentami od lat. Po wizycie nie mogłam przestać o nich myśleć. Gdy wracałam do domu, słyszałam w głowie piosenkę Demisa Roussosa „Goodbye My love, goodbye”, której nigdy bym nie wybrała. Gdy powiedziałam jej o tym, była w szoku, bo to była ich najważniejsza piosenka i uznała, że się mąż tak z nią ostatecznie pożegnał. Mam nadzieję, że dało jej to ulgę w cierpieniu. Było wiele jeszcze innych sytuacji, w których wykorzystywałam swoją intuicję.
A o co jeszcze w życiu prosisz?
– Mam wszystko, co potrzebuję, fajną rodzinę, męża, dzieci, przyjaciół, psa z charakterem, mieszkanie, do którego z przyjemnością wracam, pracę, którą kocham i wspaniałych ludzi, z którymi pracuję... O nic więcej nie proszę i jestem za to wdzięczna każdego dnia. Mam 44 lata i spotykając ludzi i słysząc różne historie, myślę, że wielu nie ma szans nawet na tak długie życie. Często pytam siebie, czy gdy dziś miałabym odejść, to czy czegoś żałuję? I chyba nic bym nie zmieniła w swoim życiu.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiała: Tatiana Kotasińśka
Zdjęcia z archiwum dr Sylwii Szewczyk