Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 07:35
Reklama KD Market

Sukces w Hollywood

Z Janem A.P. Kaczmarkiem rozmawia Waldemar Piasecki

- Czy zna pan wypadek, aby Oscara za muzykę, otrzymał posiadacz... podstawowego wykształcenia muzycznego?
Chyba nie. Moja oficjalna edukacja muzyczna zakoń-czyła się na podstawówce. Nie jestem pewien czy się tak komuś jeszcze przydarzyło...


- Pytam, bo kogo by nie zapytać o Kaczmarka, powiada, że nosił on w sobie przeznaczenie wybitnej indywidualności i pewne było, iż świat zadziwi, tylko nie jest pewne czym. Mąż stanu? Dyplomata? Psychoterapeuta? Aktor? Wirtuoz? Czemu nie. Edukacja formalna była jakby problemem drugiego planu, bo dominował talent.
To już się nieco wyjaśniło, bo muzyka okazała się tym żywiołem, w którym się speł-niam. Wbrew wcześniejszym zamiłowaniom i zawirowaniom biograficznym. Jak tak patrzę z perspektywy, muzyka była chyba moją jedyną prawdziwą i najgłębszą pasją. Największe wzruszenia zawsze przeżywam słuchając muzyki i jeżeli jeszcze mogę dać komuś wzruszenie swoją muzyką, to mogę sądzić, że - na koniec - dobrze wybrałem. Muzyka to także moje prawdziwe hobby.


- Hobby, które jest zawodem i zawód, który jest hobby. To ideał sukcesu...
W sensie profesjonalnym, zapewne - tak.


- Urodził się pan w niewielkim Koninie. Co pan z niego wyniósł w świat? Mówi się, że wielki świat i Amerykę, jego kwintesencję, zbudowali i nadal budują ludzie z małych miasteczek swoją wyobraźnią tam ukształtowaną. To prawda?
Oczywiście. Małe miasto poprzez to, że jest oddalone od dużych centrów kultury i izolowane od wielkiego świata, uruchamia marzenia i sny. Sny tych małomiasteczkowych chłopców i dziewcząt czy też trafniej: dziewcząt i chłopców, którzy potem idą w świat i ciagle podejrzewają, że na-stępnym murem jest kolejna przygoda, kolejna tajemnica. Mają taki pazerny głód świata, który zawsze mi towarzyszył. Czy pan wie, jakim zderzeniem z tajemnicą tego pozakonińskiego świata było dla mnie zobaczenie po raz pierwszy w życiu... tramwaju w Poznaniu i jak to przeżywałem? Albo moja pierwsza wizyta w ZOO w Kaliszu i małpy, które tam zobaczyłem, a do tego jeszcze andruty, które tam sprzedawano, a których nigdy przedtem nie jadłem? To były kręgi magii, jakie pokonywałem z dręczącym - to dobre słowo! - podejrzeniem, że jeszcze dalej jest jeszcze bardziej intrygujący świat i za wszelką cenę trzeba do niego zmierzać...


- Podobnie się zdarzyło wielu twórcom potęgi Hollywoodu. Marzenia wygnały ich z zapadłych dziur w świat, a oni mogli sami potem produkować marzenia na celuloidzie i mieszać w głowach następnym marzycielom z takich Koninów...
To nie jest odległe od prawdy...


- W konińskim kinie, w czasach niemego filmu grał pana dziadek. Mamy genezę związku Adama Kaczmarka z muzyką i Hollywoodem?
Dziadek ze strony mamy, Kazimierz Maciński był dobrym skrzypkiem i organizatorem lokalnego życia muzycznego. W kinie zapewniał ze swoim bandem oprawę muzyczną niemych filmów. Na ogół podkłady muzyczne były znane i tylko je się odtwarzało. Kiedy jednak czegoś brakowało, dziadek potrafił napisać własny "kawałek" dobrze pasujący do akcji i klimatu filmu. Prócz tegoprowadził orkiestrę dętą lokalnej straży pożarnej, miał swoje zespoły smyczkowe, z którymi grywał z różnych okazji oraz uczył muzyki. W miejscowym kościele przydawał nastroju solowymi popisami skrzypcowymi. Znany też był z wytwarzania tajemniczych maści, które sprzedawał na wszelkie choroby. Był wielce ciekawą i oryginalna postacią.


Niejako naturalną koleją rzeczy, moi rodzice kupili mi na szóste urodziny skrzypce, żebym podążał śladami dziadka. Byłem tak poruszony prezentem, że postanowiłem spać ze skrzypcami. Zaniosłem je do swego pokoju ułożyłem w łóżku i przykryłem kołdrą. Potem coś odwróciło moją uwagę i zapomniałem o nich na tyle, że przed snem wykonaąem zwyczajowy skok do łóżka i... usłyszałem trzask łamanego instrumentu. Drugich skrzypiec już nie dostałem. Rodzina zdecydowała, że fortepian jest dla mnie bezpieczniejszy. Pamię-tam, że ucząc się na nim gry, zawsze marzyłem, aby grać razem z dziadkiem. Niestety z powodu wyraźnej różnicy poziomu nigdy się to nie udało.


- Rozumiem, że chadzał pan także z nim do "jego" kina?
Kino owszem było to samo, ale repertuar już inny. Dźwię-kowy. Pamiętam swoje wzruszenia podczas filmów indiań-sko-kowbojskich oraz Nieodmienną wewnętrzną troskę o to, aby "dobrzy" zawsze okazali się lepsi od "złych".


- Swój wpływ na Pańskie formowanie artystyczne miała także mama, wielka miłośniczka muzyki poważnej, opery zwłaszcza...
Moja mama Zenona traktowała muzykę z wielkim zaangażowaniem oddaniem i szacunkiem. Kiedy tylko do Konina zjeżdźały z koncertami orkiestry i śpiewacy, mama zabierała mnie na występy. Nie mogłem się nadziwić, kiedy płakała ze wzuruszenia słuchając tych popisów. Była przekonana, że zrobią kiedyś karierę Kiepury. Tato Stanisław był krawcem i niemiał jakichkolwiek ambicji muzycznych. Tolerował muzyczne fanaberie mamy bardzo cierpliwie, w tym także jej marzenia o mojej karierze.


- Dlatego posłano pana do muzycznej podstawówki?
Tak. Nie byłem jednak ani dobrym, ani pilnym uczniem. Zupełnie nie przykładałem się do ćwiczeń. Kiedy w koń-cowych klasach ruszyły we mnie hormony, granie w kół-ko Bacha jako alternatwy dla zabiegania o względy dziewcząt stało się dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Często symulowałem kontuzję prawej dłoni, zawijając ją obficie bandażem, dzięki czemu zwalniano mnie z ćwiczeń. Ukończenie szkoły było wybawieniem.


- W liceum chciał pan natomiast zostać aktorem?
W I Liceum Ogólnokształcącym im. Tadeusza Koś-ciuszki w Koninie istniał teatr szkolny, ktorego aktorzy stanowili elitę uczniowską. Taka perspektywa wydawała mi się interesująca. Kiedy jednak udałem się na próbe i zobaczyłem w kącie fortepian. Zapytałem kto na nim gra, odpowiedzino, że nikt w szkole nie potrafi. Siadłem więc i zaczłąem grać, a wkrótce potem komponować, co robię do dziś. Dodam, że czułem się z tym w szkole bardzo potrzebny, okazywano mi to często i bardzo mi się to podobało.


- I to też panu zostało do dziś... Pozwoli pan, że tym akcentem jednak jeszcze nie zakończymy. Szczytowym osiągnięciem było, zdaje się, skomponowanie hymnu szkoły...
Był to utwór socrealistyczny, z muzyką w stylu marszów radzieckich. Pierwsze słowu utworu brzmiały: "Jesteśmy zdrowi, silni i młodzi. Jedynym będzie ten nasz czas!" . A muzyka tak: Tam-taramtam. Tamtam-taramtam (kompozytor nuci patetycznie - przyp. W.P.).. Wykonywano go co tydzień na poniedziałkowym apelu całej szkoły. Byłem z niego bardzo dumny, zawierał bowiem pewną modulację bardzo trudną do wykonania. Napisałem ją specjalnie, kierowany przekonaniem, że przyszłe pokolenia będą nie tylko zdrowe, silne i młode, ale także obdarzone lepszym słuchem i głosem, zgodnie z zasadami ewolucji i wizją postępu. Hymn śpiewano przez bodaj 25 lat, ale wreszcie pani dyrektor zrezygnowała z niego. Poddała się i zamówiła utwór łatwiejszy, nie przeczuwając, że zrobię tak zwaną światową karierę. Za wycofanie z obiegu byłem wielokrotnie przez, władze liceum, przepraszany. Korzystając z okazji, powtarzam, że się nie gniewam, także po Oscarze... Z dumnym rozżewnieniem wspominam tą optymistyczną pieśń maszerującej, ku świetlanej przyszłości, młodzieży Konina.


- W tej świetlanej przyszłości widział się pan jako dyplomata?
Tak jest. Dyplomatów znałem z filmów i robili na mnie silne wrażenie. Byli przystojni, dobrze ubrani, mówili ję-zykami, potrafili zachować się przy stole, a także odwiedzali obce kraje, niekidy nawet na dłużej. Jednak w Polsce nie było wtedy studiów szkolących dyplomatów, dlatego zdałem na prawo, które wydawałomi się najbliższe tematycznie.


- I co?
Na pierwszym roku, w roku 1972, odkryłem, na czym polega rzeczywistość polityczna PRL i sen o dyplomacji ze mnie wywietrzał. To był dla mnie, chłopaka z Konina i byłego idola lokalnej młodzieży wstrząs o dużej sile. Nie tak miało być... Dociągnąłem jakoś do końca drugiego roku...


- I co?
Zacząłem kontestować. Przestałem chodzić na zaję-cia popadając depresję. Póki co wziąłem urlop dziekanski. Nie wiedziałem co dalej.


- Dopóki nie otrzymał pan porannego komunikatu z radia?
Tak. Była szósta rano. Radio powiedziało, że ci, którym jest źle, cierpią i nie widzą sensu życia, mogą udać się do Jerzego Grotowskiego na praktyki teatralne. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że jest to specjalny przekaz kierowany do mnie. Jeszcze tego dnia jechałem do Wrocławia.


- Co panu dał Grotowski?
To była rewolucja, która wywróciła mój świat do góry nogami. Praktyki prowadzone były przez aktorów kultowego przedstawienia "Apocalypsis cum Figuris", o ktorym mówila cala Polska. Przeszliśmy ostry, na granicy wytrzmałości fizycznej trening, w warunkach izolacji od świata, w ciągłym deficycie snu. Wykonywaliśmy zadania aktorskie w parareligijnej scenerii, w świetle naturalnego ognia czy świec. Wpadali w trans. Prócz tego funkcjonowaliśmy w warunkach wspólnoty kierującej się regułami zewnętrznymi, które uczestnicy musieli rozpoznac poprzez swoje działanie, metodą prób i błędów. Burzeniu ulegała nasza dotychczasowa hierarchia wartości, w miejsce której mieliśmy zbudować nowe twórcze schematy działania. Jednak bez informacji jak one powinny wyglądać. Jednym to pomogło i przeorientowli swoje życie na sensowniejsze i kreatywniejsze tory, drugich bardziej przetrąciło.


- Pana od skutków terapii Grotowskiego uratowała podobno... fidola Fishera - to jedna wersja. Druga. Urodził się pan na nowo jako dziecko Grotowskiego i... fidoli Fishera. Fidola to instrument muzyczny. Przyznaje się pan do takich rodziców?
Może najpierw o fidoli. Jest to 60-strunowy instrument , podobny do cytry. Struny sa uruchamiane klawiszami. Fidolę skonstruował Fisher po to, aby zastępowała fortepian w domach mieszczań-skich, których nie było stać na ten instrument. Praktycznie fidola nigdy nie weszła do seryjnej produkcji. Jak dostałem fidolę to bardzo ciekawa historia. Miałem serdecznego kolegę, z którym kochaliśmy się w tej samej dziewczynie. Ona wybrała jego, a on widząc jak to przeżywam, podarował mi, na pocieszenie, swoją fidolę. Instrument pochłąnął mnie. Uznałem, że pełnią brzmienia da się zeć wydobyć poprzez usunięcie klawiatury i taką przebudową, aby można było na niej grać jednym, a najlepiej dwoma smyczkami. Tak też zrobiłem. Musiałem także opracować własną technikę gry. Bardzo mnie to wciągnęło. Byłem krótko po warsztatach u Grotowskiego i nosiłem w sobie silna potrzebę wykreowania czegoś nowego i kreatywnej samorealizacji. Fidola Fishera dała mi taką możliwość. W tym sensie, jestem "dzieckiem" ich obojga.


- Mając fidolę, z kolegą ze studiów prawniczych Grzegorzem Banaszkiem stworzyliście dwuoosobową orkiestrę...
Tak. Graliśmy na fidoli w łazience akademika, bo tam była znakomita akustyka. Lepsza niż a Carnegie Hall, o czym się mogłem przekonać w późniejszym czasie. Ponadto w łazience był względny spokój. Od czasu do czasy ktoś tylko wpadł się wykąpać, albo nas posłuchać. Z czasem doszliśmy do wniosku, że trzeba iść z tym naszym granie "do ludzi". Był rok 1977, tryumfy święcił słynny Teatr Ósmego Dnia. Zaprosiłem jego dyrektora Lecha Raczka, aby posłuchał nas, a jemu nasza filozoficzna muzyka bardzo się spodobała i uznał, że może stanowić ilustrację ich nowatorskich poszukiwań. Tak staliśmy się Orkiestrą Ósmego Dnia. Uczestniczyliśmy w pasjonującym akcie twórczym, jakim było powstawanie spektaklu "Przecena dla wszystkich", głośnej krytki ówczesnego systemu władzy i prezentacji jego degrengolady. Graliśmy na żywo podczas spektakli. Były fascynujące doświadczenia.


- To na dobre związało pana ze środowiskiem teatru studenckiego, który był wtedy w Polsce wiodącą siłą intelektualną i trudnym do przecenienia czynnikiem formacyjnym nowego pokolenia inteligencji, które kierowało potemw znacznym stopniu rewolucyjnymi przemianami polskimi przemianami lat 80. "Atenami Młodego Teatru" - jak to określał Adam Michnik - był Lublin z jego Konfrontacjami, imprezą gromadzącą co roku wszystko co najlepsze w studenckim ruchu teatralnym. Był pan stałym bywalcem Konfrontacji i jedną z ich najciekawszych postaci atystycznych...
Wspomnień czar... Akademickie Centrum Kultury "Chatka źaka", szef Konforntacji Iwaszko czy takie postaci jak Opryński, Borowiec, Kowalczyki ma się rozumieć Mździk stanowiły o młodoteatralnej potędze Lublina. Nawiasem mówiąc z tamtego czasu wywodzi się także nasza znajomość. Nie ukrywam, że Teatr Ósmego Dnia podbił Lublin "Przeceną", a tłumy szturmujące salę i budynek teatralny wywołały sporo zamiesznia i niemałą konfuzję ówczesnych władz. Brak zgody na to, co się w Polsce dzieje wśród młodej inteligencji był oczywisty i zwiastował przyszłe zmiany 1980 roku.
- Specjalne relacje łączyły pana z twórcą Sceny Plastycznej KUL Leszkiem Mździkiem. Napisał pan muzyke do jego spektakli: "Wilgoci", "Pętania" i "Kiru".
Czas przeszły nie jest dobry. Utrzymujemy kontakt do dziś. Spotykamy się w Polsce i gdzie indziej, jak choćby na Malcie czy w Stanach.


- Z innymi?
Też. Niedawno miałem ogromną frajdę mogąc oglądać w Los Angeles "Ferdydurke"w inscenizacji innego lubelskiego kolegi Janusza Opryńskiego, spektakl, który zrobią w Stanach duże wrażenie...


- Czy jest przesadne twierdzenie, że ten czas Młodego Teatru uformował także pana?
Nigdy nie miałem cienia wątpliwości, że związek z ruchem teatralnym tamtego czasu jest fundamentem tego co robię po dzień dzisiejszy. Bez tego nic bym nie zbudował i nie był tu, gdzie jestem. Wtedy kształtowały się podstawy mojego widzenia świata w sensie filozoficznym i artystycznym. Tamta hierarchia wartości, tamta estetyka i pasja tamtego czasu są czymś na czym zbudowałem całą resztę życia i do czego zawsze chętnie wracam. Nawet będąc tak daleko i w innym miejscu kulturowym. Całe moje korzenie, wszystkie "zawory bezpieczeństwa" są właśnie tam. Kiedy mam wątpliwości twórcze, estetyczne czy życiowe, to - intuicyjnie czy świadomie - odwołuję się do tamtego czasu i szukam podpowiedzi...


- Orkiestra Ósmego Dnia szybko zaczęła żyć bytem własnym, nie tylko muzycznymi ilustracjami spektakli teatralnych. Stawaliście się znani poza Polską...
W rzeczy samej, dużo wtedy jeżdziliśmy po Europie. Do naszej dwójki dołączył świetny gitarzysta Maciej Talaga. Najgłośniejszy stał się nasz występ w 1980 roku podczas Biennale w Wenecji. Była to wspólna realizacja - jak byśmy dziś powiedzieli - multimedialna z ze słynnym rzeź-biarzem Donato Soltari. Rozpiął on pomiędzy dachami budynków otaczających Plac świętego Marka sieć ze sztucznego tworzywa tworząc rodzaj gigantycznego zadaszenia, pod którym my daliśmy koncert dla 50 tysięcy ludzi. Towarzyszyła temu specjalna realizacja świetlna i dźwiękowa. Dodatkowego surrealistycznego nastroju dodawał fakt, że większość widzów przyszła w maskach, był bowiem finał karnawału. W niczym, o podobnym ładunku emocji i wzruszenia póź-niej już nie uczestniczyłem, aż do chwili... wręczania Oscara. Realizacja wenecka otworzyła przed nami praktycznie wszystkie najważniejsze miejsca w Europie.


- Podczas innego koncertu pańska muzyka - w sensie dosłownym - zawlała ludzi z nóg...
W Neapolu po raz pierwszy zsynchronizowano naszą muzyką z efektami laserowymi. Parametry fizyczne fali dźwiękowej i świetlnej, nieświadomie, ustalono na takich poziomach wartości, że ludzie doznali masowych zaburzeń błędnika i utraty równowagi. Wywołało to sensację. Coś takiego już nigdy potem się nie zdarzyło. Efekt okazał się tajmniczy i niepowtarzalny. Uświadomił mi jednak, jaka moc tkwi w realizacjach multimedialnych.


- Zainteresowała się Kaczmarkiem wtedy Ameryka?
Mieliśmy różne zaproszenia zza oceanu, ale to było odkładane na zaś. Lata 1980-81 to był zresztą czas solidarnościowej rewolucji, w którą byliśmy bardzo zaangażowani. Potem przyszedł stan wojenny. Paradoksalnie dopiero w nim wyjechaliśmy do USA, jak reżim wpadł na pomysł, żeby puszczać artystów na Zachód, to mu sie wizerunek "poprawi". Nasza podróż artystyczna w końcu 1982 roku była bardzo pamiętna i burzliwa momentami. Operowaliśmy głównie w Chicago (choć także i Nowym Jorku) grając w bardzo w progresywnych klubach muzycznych. Zbieraliśmy dobre recenzje (w tym "New York Timesa"). Paradoksalnie zasłynęliśmy jednak skandalem, jakim było... porwanie fidoli Fishera i żądaniem okupu.


- ???
Trafiliśmy w Chicago na duet damsko-męski, który zapragnął wykorzystać nas do zrobienia pieniędzy. Był w Polsce stan wojenny, wszyscy Amerykanie okazywali nam sympatię. Nasi "promotorzy" wykombinowali, że jak każdy Polonus w Chicago da po dolarze z tej sympatii, to zbierze się... milion. Dlatego chcieli mieć do nas wyłaczność na pięć lat. Jak się nie zgodziliśmy, aresztowali nam fidolę i zażadali tysiąca dolarów za jej zwrot. Szczęśliwie na naszej drodze stanęła żona jednego z najlepszych w Chicago adwokatów, zakochana w naszej sztuce. Mecenas popędził kota aferzystom, fidaola wróciła do nas, a my staliśmy się bohaterami towarzyskim miasta na najbliższe półrocze.


- Mówiło się wtedy, że Kaczmarek "wybierze wolność" w Ameryce, ale... wrócił. Miałem do czego. Sukcesy odnosiłem w Europie. Tu lokowałem swoje ambicje kariery w muzyce eksperymentalno-intelektualnej. Ameryka wydawała mi się zabawnie powierzchowna. Dlatego do 1988 roku Orkiestra Ósmego Dnia robiła swoje w Polsce i na Starym Kontynencie. Ukoronowaniem było koncertowanie w słynnej londyń-skiej Queen Elizabeth Hall. Pamiętna przygoda. Zaczęło się już od lotniska, kiedy organizatorzy podstawili nam... luksusowy autokar, bo oczekiwali przylotu... orkiestry, a tu wyszło trzech facetów. Muzyka zrobiła jednak wrażenie jakby grała prawdziwa orkiestra symfoniczna. Sukces artystyczny i prestiżowy.


- Jak się miało okazać także... pożegnalny.
W 1989 roku wyjechałem na stypendium do Stanów. Miałem 36 lat i potraktowałem to jako wyzwanie. Coś się w moim życiu kończyło, oczekiwałem nowego otwarcia.


- Dość naiwnie.
Tak. Los Angeles, gdzie trafiłem nie intersowało się muzyką, a już zupełnie - moją. Była dla nich nie tylko nazbyt eksperymentalna, ale i... depresyjnie smutna. A tu się wszystko kręci wobec filmu, liczby widzów i dochodów. Nie było zapotrzebowania na Kaczmarka z tym, co przywiózł ze sobą. To była dotkliwie bolesna i brutalna konstatacja.


- Pana walka o utrzymanie się na powierzchni przybierała momentami epickie barwy filmowe. Walił pan głową w mur, zadłużał na kontach kart kredytowych i liczył na cud...
Proszę dodać do tego jeszcze konieczność utrzymania rodziny z czwórką dzieci, domu, opłacenia szkoły itd. Równocześnie uniknięcie... deklasacji, co dla inteligenta z branży twórczej w ogóle, a z Polski szczególnie, mogłoby oznaczać śmierć. Więc było tak... Mieszkałem w odpowiednim miejscu, spotykałem odpowiednich ludzi, chodziłem na odpowiednie przyję-cia. Potem wracałem do domu, zastanawiałem się z czego zapłacę czynsz za kolejny miesiąc i... sięgałem po kolejną kartę kredytową. żonglerką tymi kartami opanowałem na poziomie gry na fidoli. Jedną karta spłacałem minimalny wymagany bilnas z innej, składałem wniosek o następną. W 1994 roku moje długi na kartach kredytowych przekraczały 100 tysięcy dolarów, a nie działo się nic co rokowałoby zmianę mojej sytuacji zawodowo-finansowej. Byłem o krok od ogłoszenia bankructwa i powrotu do Polski. Wiedliśmy na ten temat długie rozmowy z moją żoną Elżbietą i ukrywali naszą rzeczywistą sytuacje przed dziećmi. Nawet był już wstępnie ustalony termin ewakuacji... Równocześnie - cały komponowałem do szuflady, pochłaniałem nowe technologie, czytałem tony książek i czasopism fachowych. Gromadziłem amunicję, znów z chło-pięcym podejrzeniem, że kiedyś będę mógł z niej strzelać.


- I wtedy odezwała się Agnieszka Holland?
Tak. Agnieszka zaproponowala mi napisanie muzyki do jej filmu "Calkowite zaćmienie". Chwyciłem tą szansę i jej nie zmarnowałem. Prócz bardzo praktycznego wzglę-du, jakim było wyjście ze stanu zapaści finansowej, znalazło potwierdzenie moje przeświadczenie, że jednak warto było prowadzić tą całą grę, pozostając wiernym sobie. I chłopięcym marzeniom z Konina.


- Sukces ten pokazał panu, że miejsce jego muzyki jest w filmie i sali kinowej, a nie w wyrafinowanych salach koncertowych?
Pokazał mi siłę machiny filmowej Hollywoodu. Nawet napisanie średniej muzyki do filmu, który wchodzi do produkcji i dystrybucji pozwala na przyzwoicie godziwe życie. Uwalnia od szarpaniny i stressu. I tego przeklęstwa deklasacji. To wcale nie musi być zgodne z twoimi kanonami filozficznymi czy estetycznymi, ale jest skuteczne. Reszta pozostaje kwestią wyboru.


- No i pan go dokonał. Dla Agnieszki Holland napisał pan muzykę do "Placu Waszyngtona" (1997) i "Trzeciego cudu" (1999). Były inne realizacje. Wchodził pan do elity. Jako swoistą "nobilitację szlachecką" w tym towarzystwie uznano pan muzyk. do "Niewiernej" Adriana Lyneąa, dużej produkcji o budżecie 57 mln dolarów. Udźwignął pan tą próbę znakomicie.
"Niewierna" była istotnie przełomem w mojej karierze, Otrzymałem praktycznie nieograniczoną swobodę twórczą i realizacyjną. Po raz pierwszy nie miałem praktycznie ograniczeń finansowych. Nie musiałem zastanawiać się gdzie mam nagrywać aby było najtaniej, tylko z kim, żeby było najlepiej. Była gwarancja wydania CD z całą muzyką, a nie tylko jej fragmentami. Ten komfort wyrażnie sprzyjał efektowi końcowemu.


- Muzyka z "Niewiernej" uznana została z jedną z 10 najlepszych w Hollywood w 2002 roku, a kompakt z nią w pierwszej "10" najlepiej sprzedającej się w Stanach muzyki filmowej. Czy to było dopalaczem w pana walce o nastę-pny sukces, kiedy na hollywoodzkiej "gieździe" pojawił się scenariusz "Finding Neverland" ("Marzyciela")? Pokerową zagrywka o Oscara?
Niewatpliwie. Po "Niewiernej" wiedziałem, że Oscar jest w moim zasięgu. Po pierwsze dlatego, że rocznie tak naprawdę nie powstaje więcej niż 3-4 kompozycje mogące pretendować do tej nagrody. Po drugie, dlatego że w fabule scenariusza o chłopięcym marzeniu prowincjonalnego szkockiego pisarza Jamesa Barriego, by napisał uniwerslaną opowieść o uniwersalnym przedstawicielu chłopięcyh marzeń "Piotrusiu Panie", dostrzegałem silny ślad siebie samego. Po trzecie, że za film brał się znakomity reżyser Marc Foster zgromadziwszy gwizdorską obsadę: Johnny Depp, Kate Winslet, Dustin Hoffman, Julie Christie etc. Po czwarte, że komponował muzykę do tego filmu chcieli najlepsi. Miałem świadomość, że jest to unikalna szansa, jak długo może się nie pojawić.


- Autor muzyki do "Titanica" James Horner tak bardzo chciał pisać muzykę, że zastosował wątpliwej próby moralnej chwyt dumpingowy. Zaoferował swoje usługi za honorarium w wysokości... jednego dolara.
Proszę zapominieć o etyce, kiedy idzie walka o prestiż i sławę. W sytucji, kiedy zarobiło się 30 mln na "Titanicu", można robić ofert jednodolarowe z myślą o Oscarze.


- Pan to pokerowo przebił błyskawiczną realizację demo-nagrania w Warszawie...
Naturalnym odruchem było pokazanie, że na pozamerytoryczny "walor" pracy gratisowej o nieznanym efekcie powinna być merytoryczne prezentacja w jakim kierunku powinna zmierzać linia muzyczna filmu. Dlatego poleciałem do Warszawy i z Leszkiem Moźdźerem, orkiestrą i chórem chłopięcym, w ciągu jednego dnia dokonaliśmy demo-nagrania. Zostało natychmiast, elektronicznie przekazane wytwórni w Los Angeles tuż przed podję-ciem decyzji, kto ma komponował. Moja propozycja zyskała uznanie.


- Ta partia pokera znalazła ostateczny finał w Kodak Theatre podczas gali oscarowej...
Tak. Kumulacje napięcia była szczególna, bo praktycznie "Marzeciel" mógł liczyć na Oscara tylko w kategorii muzyki. Kiedy John Travolta otwierał kopertę i odczytywał werdykt byłem bliski zawału. Skończyło się inaczej. Banlane jest pewnie opisywanie jak bardzo się cieszę i co ten Oscar znaczy dla mnie i moich bliskich.


- Wymieżmy ich.
Mój najstarszy syn Szmon ma 26 lat i chce być reżyserem filmowym. Jest operatorem kamery u Janusza Kamińskiego w filmie Stevena Spielberga "Wojna światów". Córka Anastazja ma 23 lata jest po studiach i marzy o pisaniu scenariuszy filmowych. Napisała dotąd trzy. Stawia także pierwsze kroki jako aktorka. Młodszy od niej od trzy lata Antoni jest w collegeąu i intensywnie poszukuje swojej drogi. Siedemnastoletnia Józefinka ma różne marzenia. Jak wszystkie rówieśniczki chce być aktorką. Prócz tego chciałaby mieć winnicę i produkować wina, co gorąco popieram. Mieć własne winna w rodzinie Kamiń-skich oznaczałoby rewolucje i rewelację. Nad całą rodziną czuwa absolutnie najważniejsza w niej moja kochana żona Elżbieta. Nie tylko jest architektem domowej atmosfery, ale w atmosferze ciągłego biegu, pośpiechu i terminów, jakimi żyję, odważnie wkracza ze swoimi opiniami i pomaga mi dochodzić do ważnych decyzji i wyborów artystycznych. Mówi mi "to jest dobre", "to zmień", "tego bym nie dawała" itd. W ogromnej wiekszości jej podpowiedzi są trafne. Napisała także teksty do kilku piosnek filmowych. Programowo Ela pozostaje w cieniu prywatności. Jest współautorka wszlekich moich sukcesów.


- Jak się wydaje do realizacji kolejnego z nich właśnie pan się zabrał. Co to będzie?
Dla spielbergowskiej wytwórni DreamWorks realizuję muzykę do filmu "Dreamer" czyli "Marzyciel" (jak z kolei w Polsce nie koniecznie najszczęśliwiej ochrzczono "Finding Neverland" za który dostałem Oscara). Reżyserem i autorem scenariusza jest John Gatins, a grają m.in. Kurt Russell, Kris Kristofferson, Dakota Fanning, Elisabeth Shue, David Morse. Rzecz dzieje się w środowisku hodowców i trenerów koni, a bohaterem jest ojciec, który z miłości do córki poświęca niemal wszystko, aby uratować jej ulubionego konia wyścigowego. Piękna romantyczna opowieść.


- W Polsce realizuje pan z kolej projekt o nazwie Instytut Rozbitek. Tak się pan czuje?
Projekt realizowany jest w XIX-wiecznym pałacu i 24-hektarowym zespole parkowym w miejscowości Rozbitek niedaleko Konina. Instytut wzorowany jest na Sundance Institute Roberta Redforda i oczywiście nie musi się nazywać Rozbitek. Ta nazwa jest mi jednak bliska. Alegorią rozbitka pozostaje dla mnie bowiem Robinson Cruzoe, który wyrzucony na bezludna wyspe potrafił zorganizować się tam do kreacji nowej rzeczywistości, w której znalazł rodzaj spełnienia. Jeżeli ktoć chce w tm dopatrywać się analogii do mojej osobistej biografii, proszę bardzo. Celem projektu jest natomiast stworzenie młodym polskim twórcom filmowym, przede wszystkim kompozytorom i muzykom, szansy poznawania twardych realiów filmowej rzeczywistości w wydaniu hollywoodzkim, poprzez pracę z najlepszymi fachowcami na świecie. Chodzi o to, żeby, ruszając w świat, młodzi utalentowani twórcy byli dobrze wyposażeni w amunicję, odpowiedniego kalibru i wiedzieli jak jej należy używać. Jest nieprawdopodobne ilu wartościowych ludzi filmu nie odnosi sukcesu za granicł tylko z powodu braku profesjonalnego przygotowania. To trzeba zmienić i po to jest Rozbitek.


- O "Pętaniu" Leszka Mździka, porywającego spektaklu z pana muzyką o sensie ludzkiej szarpaniu, ks. Marian Lewko napisał w recenzji: "W naszym biegu przez życie pod dachem świata, już od poczatku, od samego dzieciństwa, jak zamknięty w klatce złotopióry ptak, trzepoczemy się lękliwie chwytani w czarne sieci przeznaczenia ku śmierci, by w końcu znaleźć się w trumnach". W Pana życiu ten motyw biegu i trzepotania jest dość dobrze widoczny. Sukces twórczy osiągnął pan w muzyce zupełnie innej niż ta, która dała panu popularność, pieniądze i Oscara. Czy można uznać, że proces pętania Kaczmarka przez Hollywood zakoń-czyć się sukcesem?
Starałem się w tej rozmowie zaakcentować zdrowe proporcje pomiędzy kolejnymi etapami w moim życiu. Nie sądzę, aby Hollywood to zdominował. Jestem Polakiem i pewnie nie będę już nikim innym, ze wszelkim tego konsekwencjami. Twórczość uprawiana przed przyjazdem do Stanów jest sednem mojej identyfikacji filozoficznej, psychologicznej i estetycznej. Od 10 lat tworzona jest głównie do szuflady, natomiast na pierwszym planie jest muzyka filmowa.
Jedno jest moim przeznaczniem, drugie - hobby. Nie ukrywam bardzo lubianym i pociągającym. Wierzę jednak, że przeznaczenie wyjdzie na światło z mojej szuflady i wróce do dawnej twórczości.
Czy Hollywood mnie spę-tał? Hollywood to ogromna bestia, bardzo niebezpieczne zwierzę. Nie można bezkarnie z nim obcować nie zachowując nieustającej czujności i gotowości do walki, odparcia ataku. Ponieważ jednak całe moje artystyczne życie jest ryzykiem i zagrożeniem, potrafią kontrolować swoje relacje z tą bestią. Walka o tożsamość i prawo wypowiedzi własnym głosem jest sensem tych relacji. W jakimś sensie zdążyłem to nawet polubić lub nawet uzależnić. Jeżeli Hollywood mnie jakoś tam pęta, to z pewnością nie spęta do końca. Tego nie było w moich chłopięcych marzeniach.



Rozmawiał:
Waldemar Piasecki
Nowy Jork/Los Angeles

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama