Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
piątek, 27 września 2024 08:29
Reklama KD Market

Moja mama była ze stali. Wywiad z Imogene Salvą, autorką książki „One Star Away”

Moja mama była ze stali. Wywiad z Imogene Salvą, autorką książki „One Star Away”

O okrucieństwach wyrządzanych dzieciom w czasie wojny, dziecięcym harcie ducha, odwadze i dobroduszności obcych ludzi w książce o mamie i dla mamy z autorką Imogene Salvą rozmawia Katarzyna Korza.

Katarzyna Korza: Czyją historię opowiada Pani w swojej książce „One Star Away”?

Imogene Salva: Książka jest historią życia mojej mamy, Józefiny (Josephine) Nowickiej, z czasów II wojny światowej i później. Moja mama była jedną z prawie dwóch milionów obywateli polskich deportowanych przez NKWD – sowiecką policję polityczną, do obozów pracy przymusowej w Rosji. Historycy różnią się co do liczb, ale mówi się, że od 1,5 do 2 mln Polaków zostało wywiezionych w głąb Rosji. W moim odczuciu historia ta jest historią mniej znaną niż inne tragedie II wojny światowej.

Ile lat miała Pani mama, kiedy wywieziono ją – z całą rodziną, do Rosji?

– Była małą dziewczynką, miała tylko 8 lat. Razem ze swoimi rodzicami i rodzeństwem została deportowana daleko na północ Związku Radzieckiego, za Wołogdę. Zostali tam przymusowo wywiezieni pociągami, dokładniej – wagonami bydlęcymi. Ze swoich domów zdołali zabrać wyłącznie podstawowe rzeczy, w pośpiechu, w środku nocy, kiedy radzieckie tajne służby stały nad nimi, a wcześniej waliły pięściami w ich drzwi. W taki sposób do niewoli wzięto nie tylko moją mamę i jej rodzinę, ale i tysiące innych rodzin.

Kiedy dokładnie się to zdarzyło?

– Miało to miejsce 10 lutego 1940 r. – była to pierwsza z czterech dużych fal deportacji. Jeśli można porównywać takie rzeczy – ta pierwsza była najgorsza, ponieważ miała miejsce w jedną z najzimniejszych nocy tamtych lat. A warunki, w których wieziono ich do niewoli były okrutne – ludzie nie mieli odpowiedniego ubrania na tak ciężką pogodę, żadnego jedzenia, nie było żadnych reguł tego transportu. Pociąg zatrzymywał się raz dziennie, rozdzielano między ludzi wrzącą wodę i chleb o nieznośnej, gliniastej konsystencji. Należna porcja wynosiła 400 gram, czyli niewielki kawałek, niewystarczający, żeby przeżyć. Więc większość ludzi w transporcie umarła. Moje ciocie i wujkowie opowiadali mi, że w jednym wagonie było umieszczonych od 60 do 70 osób. Zanim dotarli do celu po około 20-25 dniach, połowa już nie żyła albo się zagubiła. Bardzo niebezpieczne było odchodzenie od pociągu w czasie postojów, nigdy nie było wiadomo, kiedy pociąg odjedzie. Mama wielokrotnie była świadkiem rozdzielania rodzin na zawsze. W książce opisana jest taka sytuacja – matka odchodzi od pociągu, bo chce zamienić swoją własność na jedzenie dla córki. Słyszy sygnał odjeżdżającego pociągu. I to jest koniec. Nie jest to zmyślona historia.

Co czekało na nich na miejscu?

– Na miejsce docierają po ponad trzech tygodniach, wyczerpani, osłabieni, niedożywieni. Mężczyźni i chłopcy zdolni do pracy zostają skierowani do katorżniczych robót w gułagu około 20 km dalej. Tak stało się z tatą mojej mamy, Konstantym i bratem, Tadkiem.

Mama Teodora została z dziećmi.

Jeden z sowietów, który przyszedł po rodzinę mojej mamy tamtej feralnej nocy, zadbał o to, żeby babcia wzięła ze sobą maszynę do szycia. Babcia, która była utalentowaną krawcową, naprawiała ubrania, czasem mundury, zszywała, szyła różne rzeczy z prześcieradeł. Kiedy drogi pozwalały, chodziła na pobliski targ i wymieniała rzeczy, które uszyła, na jedzenie: czasem chleb, czasem nasiona, czasem grzyby. Była zaradną gospodynią, więc ze wszystkiego potrafiła ugotować zupę. W wyżywieniu rodziny pomógł również Tadek, który kiedyś, w czasie przepustki, przyniósł swojej rodzinie kozę – dzięki niej Hela – najmłodsze dziecko, miała świeże i odżywcze mleko.

Historia rodziny Pani mamy rozwija się w mało oczekiwany sposób. Po dwóch latach życia w ciężkich warunkach następuje zmiana polityczna, która zmienia również status rodziny mamy.

– Tak, następuje zmiana, ale rodzina mamy przez jakiś czas nic o tym nie wie. Wszystkie informacje, które oni mają, pochodzą od strażników obozowych, a im – wiadomo – nie zależy na tym, żeby ktokolwiek coś wiedział, bo nie chcą, żeby ktoś się stamtąd wydostał, mają wyznaczone cele ilościowe i chcą je realizować.

Pod koniec 1941 roku, nocą, do obozu, gdzie znajdowała się moja mama, przychodzi tata i Tadek, i informują o tym, że jest zmiana, że ich los ma szansę się odmienić.

Czy oznaczało to, że mogą tak po prostu wyjechać?

– Nie, nie. Nie mieli jak, nie mieli dokąd. Ale mimo wszystko ojciec postanowił wtedy, że będą musieli uciekać z tego miejsca, bo sytuacja może się ponownie odwrócić i nikt ich stamtąd nie wypuści. Zaplanowali ucieczkę. Droga była bardzo trudna – szli około półtora tygodnia pieszo przez tajgę, dotarli do pociągu w Wołogdzie. Bardzo się wszyscy pochorowali, na malarię, dyzenterię, moja mama miała straszną torbiel na oku. W Wołogdzie zrobili wymianę – matka mojej mamy oddała swoją złotą obrączkę za możliwość podróży pociągiem dla całej rodziny. Wszyscy wsiadają do pociągu: rodzice i szóstka dzieci. W ciągu półtora tygodnia dojeżdżają do Kubiszewa, wszyscy są wycieńczeni, chorzy, oczywiście niedożywieni, chudzi jak szkielety, ledwo żyją. Ale trafiają pod opiekę Polskiego Czerwonego Krzyża.

W jakimś sensie jest to punkt zwrotny historii, którą Pani w swojej książce opowiada.

– Tak, ten moment jest bardzo ważny, Polski Czerwony Krzyż założył w krótkim czasie około osiemset agencji rozproszonych po całym Związku Radzieckim. Agencje funkcjonowały jako ośrodki przyjmujące polskich zesłańców. PCK zapewniał tym ludziom zaopatrzenie, odzież, pomagał przywrócić zdrowie w tym strasznym koszmarze. Cała ta działalność była możliwa dzięki rządowi Sikorskiego na uchodźstwie.

Moja mama w Kubiszewie trafiła do szpitala, podobnie jak całe rodzeństwo i rodzice. Mężczyźni, którzy byli w miarę zdrowi, zostali skierowani do punktów poborowych i poproszeni o wstąpienie do utworzonej Armii Andersa. Ta armia powstała po podpisaniu porozumienia Sikorski-Majski. Porozumienie to otworzyło również możliwość dla powstania sierocińców, kuchni, szkół, centrów pomocy medycznej. W Kubiszewie była również ambasada, tam uciekli pracownicy polskiej ambasady w Moskwie, kiedy Niemcy zaatakowali Rosję.



ImogeneSalva

ImogeneSalva


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama