U schyłku PRL-u mój szwagier pędził w niewielkim mieszkaniu M-3 bimber. W korytarzu stał metalowy pojemnik na mleko, z którego wychodziły różne rurki wiodące do kuchni, gdzie prędzej czy później do wyznaczonego naczynia zaczynał kapać płyn. Ja w procesie produkcji nigdy nie uczestniczyłem ani też nie znałem jej technicznych szczegółów, lecz czasami raczyłem się domową siwuchą. Nie była ona wprawdzie wspaniała, ale służyła dobrze okazjonalnemu celowi narąbania się w celu zapomnienia o kartkowej sprzedaży niemal wszystkiego.
Jak wiadomo, w czasie nielegalnej produkcji księżycówki wydzielają się różne zapachy. Rozchodziły się one po całej klatce schodowej, a zatem jestem pewien, że liczni sąsiedzi wiedzieli, co się w tym mieszkaniu działo. Nikomu to jednak za bardzo nie przeszkadzało. Za nielegalny bimber można było zdrowo beknąć, choć dużego niebezpieczeństwa nie było, ponieważ wtedy władza miała znacznie poważniejsze zadania, np. pałowanie ludzi na ulicach.
Wspominam o tym wszystkim dlatego, że z niewielkiego miasta Rainville w stanie Alabama nadeszła ostatnio informacja, że lokalna policja wykryła nielegalną wytwórnię wina, która mieściła się w zakładzie obróbki ścieków. W miarę oczywiste jest to, iż nie jest to optymalna lokalizacja winiarni i mam nadzieję, że producenci trunków nie pobierali wody z dużych kadzi znajdujących w tym zakładzie. Ponadto zastanawiam się, jakie nazwy nosiły te wina. Brown Crap Cabernet Sauvignon? A może Sewage Merlot? Walorów smakowych oczywiście nie znam, ale z pewnością zna je szeryf, którego ludzie skonfiskowali ponad 100 galonów wina oraz urządzenia do fermentacji, specjalne wiadra, szklane pojemniki, itd. Należy mieć nadzieję, że wszyscy oni są nadal trzeźwi.
Tak czy inaczej biuro szeryfa poinformowało, że była to „największa operacja tego typu w naszej okolicy”. W tym miejscu należy zapewne dodać, że prywatna produkcja niewielkich ilości napojów alkoholowych nie jest w stanie Alabama zakazana. Nie można jednak posiadać więcej niż 15 galonów wyprodukowanego w domu napitku, niezależnie od tego, czy jest to wino, piwo, nalewka czy też bimber.
I tu dochodzimy do zasadniczej sprawy. Na początku drugiej dekady tego wieku w kilku stanach USA zapadły decyzje o legalizacji domowej produkcji napojów alkoholowych. W ostatnim czasie takie zmiany wprowadziły stany: Nowy Jork, Tennessee, Waszyngton i Ohio. W roku 2012 tygodnik Time pisał: „Jeśli domowa produkcja alkoholi może być jakimś prognostykiem, to legalizacja wytwarzania bimbru zapewne pomoże napełnić stanowe skarbce. W zeszłym roku niewielkie rzemieślnicze browary dały budżetowi Kalifornii 3 miliardy dolarów wpływów. W stanie Nowy Jork browary zapewniły zaś pracę 3 tysiącom osób, a winiarnie przyniosły 1 miliard wpływów podatkowych i zatrudniały 5 tysięcy pracowników”.
No i sprawa jasna – jak zwykle chodzi o pieniądze. Zamiast bimbrowników karać, trzeba ich odpowiednio opodatkować i czerpać z tego zyski. Produkcja napojów alkoholowych w domu jest obecnie legalna niemal we wszystkich stanach USA, choć obowiązują rozmaite ograniczenia dotyczące skali produkcji. Nawet sprzedawanie takich napitków jest dozwolone pod pewnymi warunkami. Nic zatem dziwnego, że przez Internet można sobie zamówić designer whiskey, czyli koloryzowany bimber udający swoich kuzynów z Kentucky i Szkocji.
Tendencje te nie ograniczają się wyłącznie do USA. W Austrii, Słowacji i na Węgrzech można przygotować w domu zacier do bimbru i oddać go do miejscowej gorzelni, która zajmuje się produkcją. W państwowej placówce domowy zacier jest destylowany i państwo ma dodatkowy wpływ pieniędzy do budżetu. Podobne reformy czekają rzekomo również Polskę. Na razie można w domu produkować cedr i wino oraz takie trunki jak rum, whisky, okowitę, brandy, gin i likier. Dotyczy to jednak tylko produkcji na własny użytek.
Na razie jednak produkcja bimbru jest w Polsce zabroniona. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że proceder ten jest powszechnie tolerowany, a na Podkarpaciu istnieje nawet miejscowość, Harta k. Dynowa, która od lat słynie ze swojego bimbru. Tamtejszy sołtys zwraca jednak uwagę na fakt, że nie ma tam nigdzie w pobliżu żadnej gorzelni, a zatem cały proces produkcji odbywa się z konieczności w domach.
Wracając do USA, ja się tym facetom w Alabamie nie dziwię, gdyż Ameryka może poszczycić się ogromnymi tradycjami, jeśli chodzi o bimbrownictwo, które to tradycje zostały ugruntowane w czasach prohibicji. Bimber wszelkiej maści produkowany był na wielką skalę, szczególnie w południowo-wschodnich stanach USA, gdzie bimbrownicy pracowali przede wszystkim w odludnych obszarach wiejskich oraz w lasach. Bimber dorobił się nawet pochodzącej z Appalachów – regionu stanowiącego historyczne centrum amerykańskiego bimbrownictwa – romantycznej nazwy moonshine, czyli księżycówki. Nazwa wzięła się oczywiście stąd, że bimber pędzono po kryjomu, często nocą, by nie widać było dymu wydostającego się z kominka prowizorycznej gorzelni. Najczęściej zresztą zbiorniki te ustawiano w jak najgęstszych zagajnikach, by w razie czego wyprzeć się jakiegokolwiek związku z pędzonym tam alkoholem.
Wiadomo w związku z tym, dlaczego w Rainville winiarnia została umieszczona w zakładzie obróbki ścieków. W razie czego można argumentować, że baniaki z czerwonym płynem zawierają odpady przemysłowe, choć wątpię, by szeryf dał się przekonać. W Polsce mój szwagier zapewne nie mógłby się w żaden sposób wyłgać, ale do wpadki nigdy nie doszło, a produkcja ustała po odsunięciu komunistów od władzy.
Andrzej Heyduk