Słychać tu i ówdzie narzekania, że w tym roku święta będą niezbyt radosne, ponieważ celebrowane będą bez wielkich spędów rodzinnych, które w naszych pandemicznych czasach uważane są za potencjalnie niebezpieczne. Ja mam jednak zupełnie inne zdanie na ten temat.
Po pierwsze, skoro nikt do nas na święta nie przychodzi, to nie trzeba aż tak bardzo sprzątać domu, bo kurzu nie będzie miał kto zauważyć. Po drugie, brak świątecznych gości powoduje, iż wysiłek czysto kulinarny może być znacznie skromniejszy niż zwykle, gdyż nie będzie komu imponować suto zastawionym stołem. Zaoszczędzić też można fiskalnie na prezentach. Wreszcie po trzecie, duże rodzinne biesiady zawsze niosą ze sobą niebezpieczeństwo tego, że zacznie się jakaś głupia dyskusja, szczególnie na tematy polityczne, co może sprowokować karpia do ucieczki z talerza.
W czasach PRL-u pandemii wprawdzie nie było (z wyjątkiem czarnej ospy we Wrocławiu), ale były inne problemy, w większości wynikające z „przejściowych trudności w zaopatrzeniu rynku”. Jak do sklepów rzucili kubańskie pomarańcze, to nie było ryb. A jak były ryby, to nie było choinek. Nawet napicie się dżinu z tonikiem było trudnym zadaniem, gdyż z przyczyn, których nigdy nie udało się wyjaśnić, obecność obu tych składników na sklepowych półkach jednocześnie nie pasowała do rzeczywistości „realnego socjalizmu”.
Wszystko to jednak fraszka wobec tego, że nigdy do końca nie było wiadomo, kto pojawi się przy wigilijnym stole, z czym i dlaczego. Mocno nawiany wujek Józek, któremu powierzono kupno drzewka, mógł pokazać się bez choinki, ale za to z żywym karpiem pod pachą, co powodowało, że zaraz potem cała rodzina szukała młotka oraz ochotnika do wykonania rybiej egzekucji.
A gdy już wszystkim udało się zasiąść jakoś do wieczerzy, niemal zawsze któryś z członków familijnego kręgu mówił coś głupiego lub kontrowersyjnego, co wszystkim psuło nastrój. Zresztą czasami nie trzeba było żadnych wypowiedzi. Z dzieciństwa pamiętam doskonale wigilijny wieczór, w czasie którego od świeczki zapaliła się choinka. A ponieważ nikt nie wiedział, jak z tego wybrnąć, mój ojciec wyrzucił całe drzewko, łącznie z dekoracjami, z IV piętra na chodnik, po którym na szczęście nikt wtedy nie przechodził.
Biorąc pod uwagę wszystkie te wspomnienia z przeszłości, w zasadzie nie smuci mnie za bardzo fakt, iż w tym roku do stołu zasiądę wyłącznie z małżonką – bez dzieci, wnuków, kuzynów, rodzeństwa, itd. Będzie zatem cisza i spokój, chyba że dojdzie do sprzeczki małżeńskiej o wielkość uszek w barszczu lub o prawidłowe ułożenie sztućców, co jest oczywiście zawsze możliwe.
A zatem nie narzekajmy na wirusowe święta, tylko się nimi cieszmy. Polskie pismo Zwierciadło opublikowało nawet kilka sugestii dla ludzi zupełnie w tym roku samotnych, którzy nie posiadają żadnego współbiesiadnika. Między innymi osamotnionym na święta proponuje się zadzwonienie do kogoś, z kim lubimy rozmawiać, wyjście na spacer lub przebieżkę, odbycie relaksującej kąpieli z dobrą książką w garści oraz odbycie sesji „nic nierobienia”, czyli poniechania jakiegokolwiek planowania lub organizowania czegokolwiek na rzecz oglądnięcia zaległych filmów i leniuchowania. Z wszystkich tych sugestii najbardziej podoba mi się lenistwo, z którym przez większość życia zawsze utrzymywałem bliskie kontakty.
Wbrew powszechnemu przekonaniu, że ludzie zwykle nie chcą być sami na święta, w wielu przypadkach jest inaczej. Młoda gdańszczanka powiedziała na przykład dziennikarzom, że najlepszym bożonarodzeniowym prezentem będzie dla niej kilka dni spędzonych w prawdziwej ciszy i spokoju: – Mam serdecznie dosyć tego całego szału z prezentami i gotowaniem. Tej kurtuazji przy stole wobec ludzi, z którymi właściwie nie mam już nic wspólnego. W te święta będę sama i wątpię, bym żałowała tego wyboru. Będzie mi z tą samotnością naprawdę dobrze. Być może z kurtuazją pani ta nieco przesadziła, ale w sumie nie jest w swoich odczuciach osamotniona. Są nawet tzw. świąteczni dezerterzy, którzy przed okresem Bożego Narodzenia wyjeżdżają gdzieś daleko, by ich rodzina nie nagabywała. Jednak w tym roku z jeżdżeniem gdziekolwiek są oczywiste problemy.
Gorzej jest z Nowym Rokiem, który kojarzy się nieodłącznie z sylwestrowym balowaniem. Wprawdzie picie szampana „do lustra” wchodzi jak najbardziej w rachubę, ale już z tańcami w pojedynkę jest gorzej. Z drugiej strony, czy jest w tym roku co celebrować? O kończącym się roku należy jak najszybciej zapomnieć, natomiast witać rok 2021 trzeba dość ostrożnie, bo nie wiadomo, jak to się wszystko skończy.
W tym kontekście z pewnym zdziwieniem przyjąłem wieść o tym, że w ramach nowej kwarantanny w Polsce, która ma się zacząć 28 grudnia, w sylwestrowy wieczór przemieszczanie się gdziekolwiek ma być zakazane od godziny 19.00 aż do 6.00 rano następnego dnia. Po pierwsze, dlaczego ta kwarantanna nastąpi dopiero po świętach, gdy rzeczony wujek Józek może być już zarażony? Po drugie zaś, sylwestrowe obostrzenia w zasadzie oznaczają, że jeśli ktoś pójdzie na prywatkę, będzie musiał hulać aż do białego rana, bo nie będzie innego wyjścia. Jak jednak wynika z zeznań moich znajomych w Polsce, znaczna część ludzi ma zamiar po prostu siedzieć w domu i nigdzie nie łazić. Jeśli chodzi o Amerykanów, to nie wiem, jakie mają plany. Ja sam wzniosę toast noworoczny z sąsiadami, którzy jednak będą stali na mrozie w bezpiecznej odległości. Co dalej? Tego nikt nie wie.
Andrzej Heyduk
Reklama