W natłoku informacji dotyczących pandemii koronawirusa świat zapomniał na jakiś czas o tzw. brexicie, czyli procesie wychodzenia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Jednak sprawa ta powróciła w grudniu na pierwsze strony gazet, ponieważ rozwód Wysp z Unią musi nastąpić do końca tego roku, a toczące się negocjacje nie wróżą niczego dobrego...
Wojskowa interwencja?
W chwili, gdy piszę te słowa, negocjatorzy obu stron zdecydowali, że nadal będą kontynuować rozmowy, mimo że termin ich zakończenia minął. Jednocześnie brytyjski premier Boris Johnson zasugerował, iż coraz bardziej prawdopodobne jest to, że brexit zostanie ostatecznie zakończony bez żadnego porozumienia z UE, dotyczącego szeregu niezwykle istotnych spraw.
W mediach używa się często określenia no deal Brexit, które oznacza odejście Wielkiej Brytanii bez jakiegokolwiek porozumienia. Jeśli tak się istotnie stanie, będzie to bardzo niekorzystne zarówno dla Londynu, jak i Brukseli, choć straty brytyjskie będą znacznie większe. Jednak nawet jeśli do jakiegoś porozumienia dojdzie, począwszy od 1 stycznia przyszłego roku Europa będzie wyglądać inaczej niż dotychczas.
O tym, jak poważna jest sytuacja, może świadczyć fakt, iż brytyjskie ministerstwo obrony zdecydowało się na rozmieszczenie czterech okrętów wojennych w tzw. exclusive economic zone (EEZ), czyli pasie szerokości 200 mil od wybrzeża Wielkiej Brytanii. Jednostki te mają za zadanie bronić tych wód przed europejskimi kutrami rybackimi, głównie francuskimi. Teoretycznie marynarka wojenna będzie mogła zatrzymywać obce kutry, przeszukiwać je, a nawet konfiskować. Nie bardzo wiadomo, jak to ma wyglądać w praktyce, ale sam fakt, że wojskowa interwencja jest rozważana wobec sojuszników z NATO, ma bezprecedensowy wydźwięk.
Na drodze do porozumienia Unii z Wielką Brytanią stoi nadal kilka istotnych problemów. Jednym z nich jest kwestia Irlandii, która została do pewnego stopnia rozwiązana, gdyż ustalono, że na granicy Republiki Irlandii z Irlandią Północną nie będą istniały graniczne punkty kontrolne. W praktyce jednak jest to nadal niezwykle kontrowersyjna sprawa, ponieważ stwarza dość kuriozalną sytuację – obywatele Irlandii, pozostającej w UE, będą mogli swobodnie wjeżdżać do Ulsteru (poza UE) i odwrotnie.
Oznacza to, że w tym akurat miejscu granice Unii nie będą kontrolowane w taki sam sposób jak np. w przypadku granic Polski z Rosją, Ukrainą i Białorusią. Teoretycznie możliwe jest zatem, że ktoś przyleci legalnie do Wielkiej Brytanii z jakiegoś zakątka świata, a następnie wjedzie na unijne terytorium bez żadnej kontroli, korzystając z połączenia drogowego między obiema częściami Irlandii.
Dodatkowo nadal nie jest rozwiązana kwestia ceł. Jeśli UE nie wynegocjuje porozumienia z Wielką Brytanią, z dniem 1 stycznia Brytyjczycy znajdą się „za burtą” europejskiej polityki celnej i taryfowej, co oznaczać będzie natychmiastowe obłożenie brytyjskich towarów znacznymi dodatkowymi cłami importowymi. Tym samym przewożenie towarów między Irlandią i Irlandią Północną będzie musiało być w jakiś sposób kontrolowane. Podobne problemy dotyczą brytyjskiego Gibraltaru i Hiszpanii, choć tam granica zawsze była strzeżona, a zatem jej kontrola po 1 stycznia będzie łatwiejsza.
Bolesne konsekwencje
Toczące się w Brukseli negocjacje w zasadzie dotyczą dwóch kwestii: zasad rywalizacji rynkowej oraz praw do połowu ryb na wodach terytorialnych Wielkiej Brytanii. Są to problemy niezwykle zawiłe, z którymi wiąże się zasadnicze pytanie: czy Wielką Brytanię po wyjściu z UE nadal obowiązywać będą w kontaktach handlowych z Unią wspólne reguły dotyczące praw pracowników, ochrony środowiska naturalnego, kontrolowania jakości towarów, itd.? Jeśli dojdzie do no deal Brexit, Brytyjczycy nagle staną się enklawą, która jest prawnie oddzielona od reszty Europy.
Niektórzy co bardziej konserwatywni politycy brytyjscy czasami mówią o tym, iż Londyn stanie się „Singapurem nad Tamizą” i będzie swoistą oazą podatkową oraz taryfową, która przyciągać będzie inwestorów z całego świata. Są to jednak w znacznej mierze mrzonki, gdyż brytyjska stolica jest od pewnego czasu systematycznie opuszczana przez coraz to nowe, liczące się na świecie koncerny. Jednak taką właśnie wizję wyznaje premier Johnson, który rzekomo zaintonował australijską piosenkę „Waltzing Matilda” na wieść o tym, że porozumienie z Brukselą może się okazać niemożliwe. Jego zdaniem najlepiej byłoby, gdyby brytyjskie kontakty ekonomiczne z Unią były takie same jak Australii, co oznacza wprawdzie gospodarczą niezależność, ale również wysokie cła i wysokie ceny.
Plany brytyjskich konserwatystów skomplikowały w znacznej mierze wyniki wyborów prezydenckich w USA. Prezydent elekt Joe Biden nigdy nie popierał brexitu, w przeciwieństwie do prezydenta Donalda Trumpa, i zadeklarował, że Ameryka będzie nalegać na to, by między Irlandią i Ulsterem nie było kontroli granicznych, gdyż zagrażałoby to pokojowi, który wynegocjowany został w 1998 roku na mocy tzw. porozumienia wielkopiątkowego. Innymi słowy, brytyjska Partia Konserwatywna nie może już liczyć na automatyczne wsparcie ze strony amerykańskiego prezydenta, a Biały Dom zapewne nie będzie się spieszył z wynegocjowaniem nowego porozumienia handlowego z Wielką Brytanią.
Niezależnie od tego, jaki będzie ostateczny wynik negocjacji w Brukseli, początek roku 2021 w Wielkiej Brytanii będzie z pewnością trudny. Władze liczą się z możliwością chaosu na lotniskach i ogromnych korków na przejściach granicznych, takich jak to w Dover. Kraj musi się też liczyć ze znacznymi stratami finansowymi oraz spadkiem dochodu narodowego o 8 proc. Są to bolesne konsekwencje rozwodu z Europą, którego – jak wynika z sondaży – dziś większość Brytyjczyków już nie popiera.
Andrzej Heyduk
Reklama