Na Białorusi od wielu tygodni trwają uliczne protesty przeciw rządom Aleksandra Łukaszenki. Są to czasami bardzo duże demonstracje, które atakowane są przez milicjantów i przez oddziały tzw. OMON-u. Jednak nie wszyscy członkowie sił porządkowych zgadzają się z tym, co każe im robić rząd. Najlepszym tego dowodem jest to, iż kilkuset byłych białoruskich milicjantów uciekło do Polski...
Ucieczka detektywa
Wśród nich jest Andrei Ostapowicz, 27-latek, który znajduje się w Warszawie, gdzie czuje się bezpieczny. Jego historia jest pod wieloma względami typowa i niepokojąca. Pochodzący z Grodna Ostapowicz stał się detektywem w Mińsku i miał zapewne przed sobą stabilną karierę. W wieku 17 lat wstąpił do akademii przy ministerstwie spraw wewnętrznych, gdzie studiował prawo oraz kryminalistykę. Gdy szkołę ukończył, zaczął specjalizować się w ściganiu pedofilów, a następnie został przydzielony do grupy śledczych badających dość skomplikowane morderstwa. Uważał tę pracę za bardzo interesującą i zaczął odnosić pewne sukcesy.
Poważne wątpliwości pojawiły się u niego z chwilą, kiedy przed wyborami prezydenckimi aresztowani zostali bez najmniejszego powodu dwaj kandydaci opozycji: Wiktor Babaryko i Sergiej Tichanowski. Gdy w sierpniu wybory zakończyły się rzekomo zwycięstwem Łukaszenki, w Mińsku doszło natychmiast do potężnych demonstracji. Andrei nie był w żaden sposób zaangażowany w tłumienie tych protestów. Jednak z ciekawości poszedł przyjrzeć się temu, co się na ulicach miasta działo. Z przerażeniem oglądał swoich kolegów brutalnie bijących demonstrantów i strzelających do nich gumowymi kulami.
Ostapowicz był tym wszystkim na tyle zbulwersowany, że napisał do swoich przełożonych 5-stronicowy list, w którym złożył rezygnację. W liście stwierdzał, że jedynymi ludźmi prowokującymi zamieszki byli funkcjonariusze milicji, którzy dopuszczali się „aktów kryminalnych”. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, iż jego pismo spowoduje, że może zostać aresztowany. W związku z tym po jego wysłaniu wyjechał natychmiast do Rosji i zamieszkał w hotelu w mieście Psków. Jednak już po kilku dniach w jego pokoju zjawili się agenci rosyjskiej FSB, którzy zakuli go w kajdanki i założyli mu na głowę kaptur.
Andreia wsadzono do samochodu, którym jechał przez ponad 4 godziny. Nie wiedział oczywiście, dokąd go wiozą i w jakim celu. Gdy pojazd się zatrzymał, zdjęto mu kajdanki i wysadzono na drodze wiodącej do granicy z Białorusią. Następnie kazano iść w kierunku przejścia granicznego, gdzie widoczni już byli białoruscy agenci. Ostapowicz zbiegł do przydrożnego lasu i był przez pewien czas ścigany, ale udało mu się skutecznie uniknąć swoich prześladowców. Przez następne 10 dni błąkał się po różnych ostępach, by wreszcie znaleźć się na Łotwie, a potem na Litwie, skąd ostatecznie przedostał się do Polski, gdzie złożył podanie o przyznanie mu azylu.
Wojna psychologiczna
Trudno jest szacować, ilu białoruskich milicjantów i członków służb specjalnych zbiegło z kraju. Jewgienij Juszkiewicz, który był detektywem w Mińsku, a obecnie przebywa na Litwie, twierdzi, że może chodzić o ok. 400 osób. Większość z nich znalazła schronienie w Polsce, choć pewna grupa pozostaje w litewskiej stolicy. Niektórzy starają się tym ludziom pomagać. Organizacja o nazwie Solidarność Białoruska (Bysol) oferuje zbiegom ograniczoną pomoc finansową oraz poradnictwo prawne.
Natomiast Mikita Mikado, który prowadził w Mińsku firmę informatyczną Panda Doc, a dziś pracuje w amerykańskiej Dolinie Krzemowej, założył internetową witrynę ProtectBelarus.org, która oferuje zbiegłym funkcjonariuszom nieco inny rodzaj pomocy w postaci kursów mających przysposobić byłych milicjantów do innych zawodów. Mikado twierdzi, że dostał na razie ponad 600 zgłoszeń. Chce też pomagać zbiegom przez spłacanie ich zadłużenia wobec białoruskich władz – milicjanci opłacani są w tym kraju z góry za okres całego kontraktu, a zatem gdy dezerterują, są władzom winni dość duże sumy.
Jeśli chodzi o Andreia, swoje zadłużenie spłacił sam i twierdzi, że w Polsce nie zamieszka na stałe, gdyż chce jak najszybciej wrócić do swojego kraju. Utrzymuje kontakty z przebywającą na emigracji Swietlaną Tichanowską, która przez wielu uważana jest za zwyciężczynię letnich wyborów, a zatem za prawowitego prezydenta Białorusi. Nikt nie wie, kiedy jego i jej powrót stanie się możliwy. Łukaszenko zasugerował po raz pierwszy przed kilkoma tygodniami, że może oddać władzę, ale nie wiadomo, czy należy tę sugestię traktować serio.
Niezależne źródła sugerują, że jak dotąd na Białorusi aresztowano ok. 20 tysięcy demonstrantów. Niektórzy z nich byli bici i torturowani, choć trudno jest to udokumentować. Rzeczniczka białoruskiego ministerstwa spraw wewnętrznych Olga Czemodanowa twierdzi, że nie posiada „żadnych konkretnych danych na ten temat”. Tymczasem opozycja stawia obecnie nie na bezpośrednie konfrontacje z milicją i OMON-em, lecz na demaskowanie tych funkcjonariuszy, którzy zdradzają szczególną agresję i okrucieństwo. Czasami ujawniane są nie tylko ich nazwiska, ale również adresy i numery telefonów, co jest taktyką dość kontrowersyjną.
Andrei obawia się, że publiczne demaskowanie funkcjonariuszy może odnieść skutek odwrotny od zamierzonego, ponieważ ludzie ci poczują się zagrożeni i staną się jeszcze gorliwsi w wykonywaniu swojej brudnej roboty. Jego zdaniem konieczna jest raczej wojna psychologiczna, której celem mogłoby być przekonanie większej liczby jego byłych kolegów do dezercji. Być może jednak agitacja taka okaże się niepotrzebna, gdyż nastroje buntu i sprzeciwu wśród porządkowych zdają się narastać.
Andrzej Heyduk
Reklama