W 1948 roku doszło do niezwykłego wydarzenia w miasteczku Donora w stanie Pensylwania, liczącego wtedy 13 tysięcy mieszkańców. 27 października miejscowość ta została spowita gęstą mgłą. Następnego dnia ludzie zaczęli cierpieć z powodu trudności z oddychaniem. Szybko okazało się, że Donora dusi się w gęstych obłokach smogu...
Katastrofa ekologiczna
Do dziś nie wiadomo dokładnie, w jaki sposób doszło do utworzenia się smogu. Większość specjalistów skłania się ku przekonaniu, że zwykła mgła zmieszała się z wyziewami pochodzącymi z pobliskiej huty cynku, a smog zawisł nad Donorą na cztery dni, ponieważ sprzyjały temu warunki pogodowe. Gdy 31 października czarne chmury w końcu się rozwiały, 20 osób nie żyło, a ponad połowa mieszkańców cierpiała z powodu schorzeń dróg oddechowych.
O smogu w Donorze niewiele się mówiło, mimo że była to jedna z największych katastrof ekologicznych w historii USA. Dopiero w 1998 roku, z okazji 50. rocznicy pojawienia się smogu, ustawiono w miasteczku tablicę pamiątkową przypominającą o tragicznych wydarzeniach tamtych dni. Pojawił się też film dokumentalny na ten temat, co jednak nie zmienia faktu, iż ogromna większość Amerykanów nigdy o smogu w Donorze nie słyszała.
To, co dotyczyło 13 tysięcy mieszkańców w roku 1948, dotknęło na znacznie większą skalę wszystkich mieszkańców Londynu cztery lata później. 4 grudnia 1952 roku pojawiło się w stolicy Wielkiej Brytanii zjawisko klimatyczne zwane antycyklonem, w wyniku którego warstwa zimnego powietrza została „uwięziona” przy ziemi przez warstwę znacznie cieplejszą. Powstała w ten sposób gęsta mgła, która zmieszała się z dymem wydzielanym zarówno z prywatnych domów opalanych węglem, jak i elektrowni Fulham, Battersea, Bankside, Greenwich i Kingston upon Thames. Wszystkie one spalały węgiel niskiej jakości, zawierający sporo siarki.
Ponieważ pogoda w Londynie była wtedy bezwietrzna, gęste tumany smogu pozostały w mieście przez pięć dni, redukując widoczność do paru metrów. Ruch uliczny zamarł, lotnisko zostało unieruchomione, a ludzie dosłownie dusili się z powodu wdychanych chemikaliów. Na domiar złego z powodu braku widoczności nie mogły nawet kursować karetki pogotowia ratunkowego. Ludzie sami docierali jakoś do szpitali, choć nawet wycieczki na piechotę po chodnikach były niebezpieczne, gdyż w niektórych częściach miasta nie sposób było dojrzeć niczego w odległości większej niż jeden metr.
Wprawdzie mieszkańcy Londynu byli przyzwyczajeni do okresów gęstej mgły oraz smogu, tym razem skala tego zjawiska była bezprecedensowa. Nie było żadnych przypadków paniki, mimo że ludzie krztusili się i umierali na masową skalę. Początkowo uważano, że w sumie śmierć poniosło nieco ponad 4 tysiące ludzi, ale współczesne badania wskazują, iż ofiar było trzy razy tyle. Większość zgonów następowała w wyniku tzw. hipoksji, czyli niedotlenienia organizmu, spowodowanego przez gromadzenie się płynów w zakażonych chemikaliami płucach.
Morderca we mgle
Niestety reakcja rządu brytyjskiego na te tragiczne wydarzenia była fatalna. Premier Winston Churchill upierał się, że Anglicy mieli do czynienia ze zwykłą mgłą, która szybko się rozwieje. Twierdził też, że do zgonów dochodziło w wyniku zachorowań na grypę. Tymczasem w londyńskich szpitalach zapanował chaos, a ludzie szukali schronienia w domach oraz w podziemnych korytarzach metra. Churchill próbował publicznie lekceważyć skalę problemu i nie zgadzał się na podjęcie żadnych specjalnych działań. Przypomina to niestety do pewnego stopnia reakcję Białego Domu na obecną pandemię koronawirusa.
Sytuację w Londynie dodatkowo komplikował fakt, że dokładnie w tym samym czasie w mieście grasował seryjny morderca, który dusił swoje ofiary i uciekał się czasami do nekrofilii. Mordercą okazał się John Reginald Christie, ale został on aresztowany, osądzony i skazany na śmierć dopiero w 1953 roku. Tym samym działał aktywnie w chwili, gdy widzialność w Londynie była fatalna, co sprzyjało jego morderczym planom i stwarzało dodatkowe zagrożenie. Christie zabił w sumie osiem osób, w tym własną żonę i dzieci.
Tzw. wielki londyński smog przyniósł pewne pozytywne konsekwencje. W roku 1954 brytyjski parlament zatwierdził ustawę o nazwie Clean Air Act, która po raz pierwszy w historii kraju regulowała dopuszczalną ilość szkodliwych wyziewów wydzielanych przez zakłady przemysłowe oraz zachęcała ludzi do ogrzewania mieszkań gazem. W Stanach Zjednoczonych podobna ustawa weszła w życie w 1963 roku, choć niektóre jej postanowienia zostały osłabione przez obecną administrację.
Naukowcy są zgodni co do tego, że wystąpienie tak gęstego i szkodliwego smogu w jakiejkolwiek amerykańskiej metropolii jest mało prawdopodobne. Zresztą prawdopodobieństwo powtórzenia się tego zjawiska w Londynie też nie wchodzi raczej w rachubę, choć smog raz jeszcze zaatakował miasto w 1962 roku na znacznie mniejszą skalę. Natomiast zagrożenie smogiem istnieje w wielu miastach Azji, szczególnie w Chinach oraz Indiach. Niebezpieczeństwo to zmalało w wyniku zmniejszonej aktywności ludzi zagrożonych koronawirusem, ale z pewnością powróci.
Brytyjski premier, mimo nieudolności w obliczu niezwykle poważnego problemu, nie poniósł większych konsekwencji politycznych i pozostał na swoim urzędzie do roku 1955, kiedy to podał się do dymisji z powodów zdrowotnych. O smogu z 1952 roku nigdy potem nie mówił, tak jakby zjawiska tego w ogóle nie było. Niektórzy są zdania, że Churchill istotnie wierzył w to, że Londyn zmagał się wtedy ze zwykłą mgłą, a nie toksyczną mieszanką, która zabijała ludzi.
Krzysztof M. Kucharski
Reklama