Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 01:59
Reklama KD Market

Chicago kształtuje polską tożsamość w USA . Pisarz Thomas Dyja o sobie i swojej twórczości

Chicago kształtuje polską tożsamość w USA . Pisarz Thomas Dyja o sobie i swojej twórczości
Amerykański pisarz polskiego pochodzenia Thomas Dyja urodził się i wychował w północno-zachodniej części Chicago. Ukończył studia na Uniwersytecie Columbia. Jest autorem książki  „The Third Coast: When Chicago Built the American Dream” oraz  „New York, New York, New York: Four Decades of Success, Excess, and Transformation ”, która ukaże się wiosną 2021 r. Poniżej przedstawiamy jego autobiograficzny esej, poruszający ciągle aktualne kwestie tożsamości narodowej, rasizmu, tolerancji i akceptacji odmienności kulturowej.
Thomas Dyja fot. Facebook
Nazywam się Thomas Dyja, jestem autorem książki ,,The Third Coast: When Chicago Built the American Dream”Dorastałem w Belmont Cragin, w dwumieszkaniowym domu kupionym przez moich dziadków w połowie lat dwudziestych. Okazuje się, że nie tylko ja, ale cała moja rodzina lubiła gromadzić rzeczy, więc teraz, kiedy moich rodziców już nie ma, zostałem z wystarczającą ilością dokumentów, aby poskładać w całość przynajmniej część ich historii. Moi dziadkowie przyjechali z Galicji przed I wojną światową; mój dziadek z Dąbrowy a moja babcia z Pilzna. Dziadek otrzymał obywatelstwo podczas swojej służby w Gwardii Narodowej w Wisconsin i ostatecznie razem z babcią trafili do tego dwumieszkaniowego domu, który moja siostra i ja sprzedaliśmy ostatnio po długich rozterkach. Na starych fotografiach podwórko i ścieżki były pełne kwiatów — malw, róż, konwalii i piwonii — tak było kiedy dorastałem, ale moi rodzice nie odziedziczyli ręki do roślin, co świadczy o słabym poczuciu polskości mojego ojca. Moja siostra i ja byliśmy wychowywani w niewielkim poczuciu polskiego pochodzenia. Po części miało to związek z moją matką, ponieważ pochodziła z południa, a jej rodzice pochodzili z Węgier i Niemiec. Głównie jednak było tak, że oboje rodziców całkowicie skupiało się na asymilacji. Nigdy nie wysłano nas do polskiej szkoły, nie nauczyliśmy się ani jednego słowa po polsku, jak i po węgiersku czy niemiecku. Moja mama potrafiła przygotować kilka (muszę przyznać, niesmacznych) potraw, ale my chętniej jedliśmy gotowe, odgrzewane obiady niż kiełbasę. Byliśmy AMERYKANAMI! Pamiętam, jak moja mama obudziła mnie 4 lipca, grając „Columbia, the Gem of the Ocean” tak głośno, jak tylko potrafił nasz gramofon. Wiele osób, które znaliśmy, zachowało swoją tożsamość etniczną — Irlandczycy, Włosi, Polacy. My byliśmy Amerykanami! Mieszkaliśmy za to w polskiej dzielnicy, na wprost polskiego kościoła, do którego nie chodziliśmy, więc zasadniczo był to wybór mojego ojca, któremu byliśmy przeciwni. Miał skomplikowane relacje ze swoim pochodzeniem. Dowiedziałem się, że zaczął mówić po angielsku stosunkowo późno, chociaż w domu z nami nigdy nie rozmawiał po polsku. Wymawialiśmy nasze nazwisko jako „die-ja”, w bardzo zamerykanizowany sposób w porównaniu z oryginalnym „dee-ya”. Tata był jednak wielkim kolekcjonerem polskich znaczków, więc nie udawał, że nie jest Polakiem. Czytał także „Soviet Life”, więc nie próbował również tego ukrywać. Był otwarty na świat poza Belmont-Cragin i myślę, że właśnie to stało się dla niego frustrujące, ponieważ rzucił studia na rzecz pracy, mając tylko jeden kurs do ukończenia, i to ciążyło zarówno nad nim, jak i nad nami. Poznał moją mamę na wieczorze zapoznawczym i fakt, że oboje poszli na studia, uczynił ich, jak i nas, wyjątkową rodziną w tej okolicy w latach 60-tych. Rodzice mieli czarnoskórych przyjaciół i pamiętam, jak odwiedzili nas zaraz po tym, jak dr Martin Luther King poprowadził Marsz Ubogich przez most Central Avenue, gdzie ludzie z okolicy rzucali w niego kamieniami. Po obu stronach byli twardziele. W bardzo rasistowskim miejscu i czasie, postawiono nas w sytuacjach, w których musieliśmy zaprzyjaźnić się z czarnoskórymi i zachęcano nas do akceptacji afroamerykańskiej kultury. To trochę sprawia, że brzmią jak radykałowie, ale tak nie było. Byli liberalnymi katolikami; Dorothy Day, Thomas Merton, swego rodzaju katolicy II Soboru Watykańskiego, którzy nie pasowali do otaczającego nas, bardzo konserwatywnego polskiego katolicyzmu. Ostatecznie mój ojciec wpadł w głęboką depresję i myślę, że częściowo miało to związek z tym odcięciem od polskiej kultury, jakie odczuwał. Z tego powodu był bardzo samotny i to fakt, że drugie pokolenie imigrantów radzi sobie lepiej, jeśli trzyma się z obiema stronami. Skończyło się na tym, że cierpiał z powodu zarówno dobrej, jak i złej strony asymilacji — czuł, że nie jest w stanie za wszystkim nadążyć, a jednocześnie został odcięty od polskiej tożsamości, ze względu na chęć głębszego zrozumienia i zaakceptowania tego, co inne. To powiedziawszy, dorastałem kochając Chicago i nadal je kocham, mimo że przeniosłem się do Nowego Jorku w 1980 roku na studia i już tam zostałem. Mój ojciec zmarł po moim pierwszym roku pobytu w Nowym Jorku, ale wiem, że był niesamowicie dumny, że jego syn uczęszczał do college’u Ivy League. Z tego powodu nie miał szansy stworzyć między nami niewyobrażalnej więzi w tym ostatnim roku, której tak naprawdę nigdy wcześniej nie mieliśmy. Chicago zdążyło mnie już jednak ukształtować i o to właśnie chodzi w The Third Coast, na poziomie osobistym. Ci artyści, pisarze, architekci i muzycy ukształtowali moją estetykę, sposób, w jaki widziałem i nadal widzę świat, a książka zgłębia ich lata w Chicago i w pewien sposób bierze pod lupę mnie samego. Kiedy miałem około dwanaście lat, ukończyłem szkołę, wyjechałem do śródmieścia, kupiłem tomik wierszy Carla Sandburga, usiadłem nad jeziorem i zdecydowałem, że chcę zostać pisarzem. To tak banalna historia, że ​​ciągle jestem zdumiony, że ​​się spełniła. Nie należę do tych, którzy zakończyli pewien etap swojego życia i nigdy nie oglądali się za siebie —  zawsze patrzyłem wstecz, tak samo jak zawsze chciałem zakończyć etap, w którym byłem. Fakt, że pochodziłem z Chicago było podstawą mojej tożsamości w Nowym Jorku. Nigdy nie przestałem patrzeć na Nowy Jork jako mieszkaniec Chicago, co pozwoliło mi zdobyć dość jasne spojrzenie na zalety i wady obu miast. W tym momencie moim domem jest Chicago ORAZ Nowy Jork, gdziekolwiek jestem, sprawia to mojemu sercu radość, a moje dzieci spędzając czas w Chicago, postrzegają je jako miejsce, które jest dla nich ważne.. Nowy Jork był jednak dla mnie zdecydowanie nowym początkiem. Pamiętam, jak po skończeniu studiów na Greenpoincie szukałem mieszkania, tam, gdzie w 1984 roku nie było hipsterów, tylko Polacy i tanie mieszkania. Chodziłem dookoła i pomyślałem — właśnie opuściłeś polską okolicę. Dlaczego chcesz się tu do takiej wprowadzić? Moja następna książka ,,New York, New York, New York: Four Decades of Success, Excess, and Transformation” ukaże się następnej wiosny pod wydawnictwem Simon and Schuster. To historia Nowego Jorku od czasów Eda Kocha i kryzysu fiskalnego, rozpatrywanie tego, co tak naprawdę stało się przyczyną ogromnych zmian w mieście. Pisanie jest dla mnie równocześnie wyczerpujące i ekscytujące. Moje książki pisane są latami, więc jestem bardziej maratończykiem niż jednym z tych sprinterów, którzy potrafią pisać artykuły i felietony w czasopismach; prowadzić wiele badań, wywiadów i ciągle streszczać teksty. Wyobrażam sobie siebie, przygotowującego ogromną porcję gulaszu, który wymaga długiego gotowania na wolnym ogniu, lub masywne płótno. To dlatego muszę wyznaczać swoje tempo pracy. Kiedy piszę lub edytuję, mam ustaloną ilość, którą każę sobie kończyć każdego dnia, a potem, gdy już skończę, zatrzymuję się, by zachować świeżość i nie spieszyć się do samego końca. Mimo że zawsze chciałem pisać, tak naprawdę nie robiłem tego aż do czasu, kiedy byłem starszy. Technologia była jednym z powodów. Dokonuję redakcji BARDZO dokładnie, ciągle zmieniając rzeczy na stronie w trakcie pracy, więc pisanie odręczne lub na maszynie było dla mnie zawsze niesamowicie frustrujące. Dopiero kiedy dostałem swojego pierwszego Maca, zacząłem pisać z taką płynnością, jaką miałem w głowie. Nie miałem też nic do powiedzenia albo powiedzmy, że wciąż musiałem się wiele nauczyć, a jedną z niewielu mądrych rzeczy, jakie kiedykolwiek zrobiłem, było to, że nie pisałem tylko po to, by przeczytać swoje własne słowa. Teraz odczuwam brak mojego polskiego dziedzictwa. Dużo czytałem o Habsburgach i Galicji i myślałem o tym, jak świat moich dziadków wpłynął na mój. Zacząłem zajmować się ogrodnictwem, co wydaje mi się połączeniem obu stron. Obaj moi dziadkowie mieli duże ogrody, więc obkładanie ściółką krzewów i pielenie, a przede wszystkim spacery wśród roślin, patrzenie i wąchanie, łączy mnie z powrotem z rodziną, łączy mnie z nimi teraz, kiedy rozmowa jest niemożliwa. Więcej informacji o Galicji stawia również rodziców mojego ojca w innym świetle. Nie dowiedziałem się zbyt wiele o ich życiu w tym kraju, ale jasne jest, że dużo zaryzykowali, opuszczając swój kraj, aby iść naprzód, i że prawdopodobnie przeszli dość ciężką drogą przed przyjazdem do Stanów. Cieszę się, że zachęcili mojego ojca, ciotkę i wujków do zdobycia wykształcenia — wszyscy byli ludźmi sukcesu, którzy mieli dobre rodziny. Jeśli moi dziadkowie patrzą teraz na nas, myślę, że mogą być dumni. W zeszłym roku w końcu spotkałem genialnego Dominika Pacygę i przeczytałem jego rewelacyjną książkę o Polonii i Chicago, która w dużym stopniu przyczyniła się do wyjaśnienia niektórych zmagań naszej rodziny o znalezienie swojego miejsca w USA; widzieli siebie jako Polaków-Amerykanów, a nie Polaków na wygnaniu, co było dość powszechne w naszym sąsiedztwie. W latach 80. nawet najbardziej hardkorowe rodziny w pewnym stopniu się zasymilowały, ale potem nowa fala polskiej imigracji dodała kolejną warstwę — nowo spolonizowane (czy to słowo?) bary i sklepy oraz sąsiedzi, którzy byli bardziej autentycznie polscy. Imigracja tylko jeszcze bardziej wzmocniła poczucie bycia Amerykaninem, niż cokolwiek innego. Jeśli chodzi o nastroje antyimigracyjne, w USA tak naprawdę chodzi o ludzi kolorowych. Kropka. Z drugiej strony w Wielkiej Brytanii stereotyp polskiego robotnika jest bardzo specyficzny i zakorzeniony i z pewnością wpisał się tam w myślenie o Brexicie. Podstawowym faktem jest również to, że w ciągu ostatnich około 20 lat cała imigracja do USA przybrała charakter globalny. Indianie zachodni mają tendencję do utrzymywania obywatelstwa własnego kraju; telefony, internet i tanie loty umożliwiły życie między wieloma krajami, więc nie jestem pewien, czy wewnętrzne rozdarcie jest tak naprawdę problemem, który wyczuwam. To, co wyczuwam, to rasizm; dużo rasizmu, ale ci z nastawieniem antyimigracyjnym zwykle nie kwestionują imigracji europejskiej… Jeśli istnieje poczucie wewnętrznego rozdarcia, zastanawiam się, czy jest to pytanie, które zadaje sobie społeczność imigrantów? Historia Joe Temeczko (polskiego imigranta mieszkającego w Minneapolis, który w testamencie przekazał miastu Nowy Jork 1,4 miliona dolarów) jest cudowna, wzruszająca i bardzo nowojorska, ponieważ wymyślenie, co z nią zrobić zajęło kilka lat. Myślę, że była nawet używana w Chinatown! Nowy Jork naprawdę ma wyjątkowe miejsce w większości historii imigrantów, a ja zawsze uważałem Ellis Island za szczególnie poruszające miejsce. Ze względu na fakt, że Nowy Jork jest tak gęsto zaludniony i wciąż gromadzi tak wielu ludzi (i nadal będzie kontynuował gromadzić), imigracja jest wszechobecną częścią życia tutaj i z pewnością zostanie opisana w mojej następnej książce. Zwłaszcza imigracja z Azji, która zmieniła mapę na różne sposoby. W operze Benjamina Brittena, Paul Bunyan, do której libretto napisał poeta W.H. Auden jest wspaniały fragment: „Ameryka jest tym, co robisz”. Myślę o tym codziennie. Wewnętrzne rozdarcie, przeszłe historie — nic z tego nie ma tutaj znaczenia. Ameryka jest tym, co robisz. Opracowanie w j. angielskim: Daniel Pogorzelski Przekład na j. polski: Katarzyna Wojciechowska  
I’m Thomas Dyja, author of The Third Coast: When Chicago Built the American Dream, among other books, and I grew up in Belmont-Cragin, in a two-flat my grandparents bought in the mid-Twenties. It turns out that my entire family were packrats, not just me, so now that both my parents have passed, I’ve been left with enough documents to piece together at least some of their history. My grandparents both came over from Galicia before WWI; my grandfather from Dąbrowa and my grandmother from Pilzno. He was naturalized during his stint in the Wisconsin National Guard and they eventually found their way to that two-flat, which my sister and I recently sold after much soul searching. In the old photos, the backyard and the gangways were full of flowers—hollyhocks, roses, lilies of the valley, peonies—and they were that way when I was growing up but my parents didn’t inherit their green thumbs, and that speaks to my father’s experience of being Polish. My sister and I were raised with very little sense of being Polish. Some of that had to do with my mother—she was from the Southside, and her parents had come from Hungary and Germany. But mostly it was that both my parents were entirely focused on assimilating. We were never sent to Polish school; didn’t learn a word of the language, and that went for Hungarian and German, too. My mother could make (badly, I can say now) a few dishes from all of them, but we were more likely to eat a TV dinner than kielbasa. We were AMERICANS! I remember my mother waking me up one Fourth of July by blasting “Columbia, the Gem of the Ocean” as loud as our record player could go. Lots of people we knew maintained their ethnic identity—Irish, Italian, Polish. We were Americans! But we were living in a Polish neighborhood, across the street from a Polish church that we didn’t attend, so fundamentally it was my father’s choice that we pushed away. He had a complicated relationship with his heritage. I’ve learned that he didn’t speak English until relatively late, though he never spoke Polish at home with us. We pronounced our name “die-ja”, a very Americanized way compared to the original “dee-ya”. Yet he was a big collector of Polish stamps so he didn’t pretend he wasn’t Polish. He also used to read Soviet Life, so there was a lot going on in there. He was open to the world beyond Belmont-Cragin and that I think became frustrating for him because he’d quit college to get a job with one course left to go, and that hung over him, and us. He’d met my mom at a mixer and the fact that they’d both gone to college made them, and us really, an unusual family in that neighborhood in the 60s. They had Black friends, and I remember them coming over right after Dr. Martin Luther King had led the Poor People’s March over the Central Avenue bridge and been stoned by the people we lived around. In that way, they were both badasses. In the middle of a very racist place and time, they put us in situations to make Black friends, and encouraged us to really embrace Black culture. This makes them sound like radicals or something, but they weren’t. They were liberal Catholics; Dorothy Day, Thomas Merton, Vatican II Catholics of a sort that didn’t mesh well with the very conservative Polish Catholicism surrounding us. Ultimately my father became profoundly depressed and I do think some of that had to do with that break he felt with Polish culture. He was very alone, in that way, and it’s a proven fact that the second generation of immigrants does better if it keeps a foot in both sides. He ended up suffering from both the good and bad of assimilating: Not feeling he could keep up, but also being cut off because he wanted to embrace more. That said, I grew up loving Chicago and I still do even though I moved to New York in 1980 for college and essentially stayed there. My father died after my freshman year but I know that he was incredibly proud that his son was going to an Ivy League college. Taking that leap he couldn’t had created an unspoken bond between us that last year that we’d never really had before. But Chicago had already formed me, and that’s what The Third Coast is about, on a personal level. Those artists and writers and architects and musicians formed my aesthetic, the way I saw, and still see, the world and the book explores their years in Chicago, and in some way explores me. When I was twelve or so, I cut school, went downtown, bought a book of poems by Carl Sandburg, sat down on the lakefront and decided that I wanted to be a writer. It’s such a corny story that I’m continually stunned it came true. I’m not one of those people who left and never looked back—I always looked back, as much as I was always looking to get out when I was there. Being from Chicago was basic to my identity in New York. I never stopped looking at New York as a Chicagoan, which let me be fairly clear eyed about the pros and cons of both places. At this point home to me is Chicago AND New York; wherever I am settles a certain part of my soul, and my kids both have spent time there and see it as a location in their own lives. But New York was definitely a new start for me. I remember looking for an apartment after I graduated in Greenpoint, which had no hipsters in 1984, just Poles and cheap apartments. I walked around and I thought—You’ve just left a Polish neighborhood. Why are you going to move into one here? My next book is coming out next spring from Simon and Schuster; it’s called New York, New York, New York: Four Decades of Success, Excess, and Transformation, and it’s a history of New York since Ed Koch and the Fiscal Crisis, an examination of what was really behind the city’s enormous change. Writing for me is exhausting and exhilarating. My books take years to write, so I’m more of a marathon runner than one of those sprinters who can crank out magazine articles and columns; lots of research and interviews and boiling things down over and over. I think of myself making a huge stew that takes time to simmer, or a massive canvas. So I have to pace myself. When I’m writing or editing I have a set amount that I make myself finish every day and then I usually stop once I’ve done it so I stay fresh and don’t rush to the end. Though I always wanted to write, I didn’t really go for it until I was much older. Technology was one reason. I edit myself HEAVILY, constantly moving things around on the page as I go, and so writing longhand or on a typewriter was incredibly frustrating. It wasn’t until I got my first Mac that I really started writing with the kind of flow I heard in my head. Also, I had nothing much to say. Or let’s say I had an enormous amount to learn still and one of the few wise things I’ve ever done was to not write just to read my own words. Now I do feel the absence of my Polish heritage. I’ve been reading a lot about the Hapsburgs and Galicia and thinking about how my grandparents’ world influenced mine. I’ve taken up gardening, which feels to me like a link back to both sides. Both my grandfathers had big gardens and so mulching and weeding and mostly walking through the plants, looking and smelling, puts me back with them, connects me to them now that talking is impossible. Knowing more about Galicia also puts my father’s parents in a different light. I haven’t found too much about their lives there, but it’s clear that they took an enormous chance, that they left home to move forward with their lives, and that they’d likely had a fairly rough go before coming to the States. I’m glad that they encouraged my father and my aunt and uncles to get their educations—they all ended up successful people with good families. If my grandparents are looking down, I think they can be proud. I finally got to meet the brilliant Dominic Pacyga this past year, and read his revelatory book on Polonia and Chicago, which went a long way towards explaining some of our family’s struggle to find a place in the US; they saw themselves as Polish-Americans, not Poles in exile which was pretty common in our neighborhood. By the 1980s, even the most hardcore families had assimilated to some degree, but then the new wave of Polish immigration added another layer–newly Polonicized (Is that a word?) bars and shops and neighbors who were more authentically Polish we were. And that immigration only further reinforced that sense of being American over anything else. In terms of anti-immigration sentiment, in the US it’s really about People of Color. Period. In the UK, on the other hand, the stereotype of the Polish Worker is very specific and entrenched and certainly was part of the Brexit mindset there. It’s also a basic fact that over the last 20 or so years, all immigration to the US has become more global. West Indians tend to maintain citizenship to their own country; phones and the internet and cheap flights made it possible to live transnationally, so I’m not sure that divided loyalties is really an issue I sense. What I sense is racism; a lot of racism. But anti-immigration types tend not to question European immigration….If there’s a sense of divided loyalties, I wonder if it’s more a question that the immigrant community is asking itself? The story of Joe Temeczko (a Polish immigrant living in Minneapolis who donated $1.4 million to the city of New York in his will after 9-11) is wonderful, and touching, and very New York in that it took a few years to figure out what to do with it; I believe it was used in Chinatown! New York DOES have a special place in most of our immigrant histories, and I’ve always found Ellis Island an especially moving place. Because New York is so dense and throws so many people together all the time (and will again, I promise), immigration is a very active part of life here, and certainly it’s featured in my next book. Asian immigration in particular has rewritten the map in all kinds of ways. There’s a great line in Benjamin Britten’s opera Paul Bunyan, whose libretto was by the poet W.H. Auden: “America is what you do.” I think of that every day. Divided loyalties, past histories–none of that has to matter here. America is what you do.

1

1

2

2

Edward Stanislaus Dyja, ojciec pisarza na archiwalnych fotografiach fot. arch. rodz.

3

3

Edward Stanislaus Dyja, ojciec pisarza na archiwalnych fotografiach fot. arch. rodz.

4

4

Ogród za domem w Chicago fot. arch. rodz.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama