Z cyklu: polonijne sukcesy. Alicja Sroka: Nigdy nie zabrakło mi wiary w siebie
- 06/19/2020 05:00 PM
Rozmowa z mecenas Alicją Sroką, wybitnie skuteczną młodą adwokatką, dla której praktykowanie prawa to nie erystyka czy bogacenie się, ale szukanie konkretnych rozwiązań. Osobowość alfa, matka, feministka, ciesząca się zaufaniem polskich klientów, buduje jednoosobowe imperium.
Tatiana Kotasińska: Od 2010 r. z powodzeniem pracujesz jako adwokat. Tymczasem zawód ten określają dość smutne statystyki: większość prawników nie cierpi swojego zawodu. A jak jest z Tobą?
Alicja Sroka: – Absolutnie przeciwnie! Uwielbiam moją pracę i nie wyobrażam sobie, abym mogła robić cokolwiek innego. Ale spotykam się z wieloma adwokatami, z których wprost emanuje, że nie lubią swojego zawodu.
Jak sądzisz, czego konkretnie nie lubią?
– Może po prostu nie powinni tego robić, może byli popychani przez rodziców, nauczycieli, lub myśleli, że jest to lukratywna posada . Część adwokatów nie lubi interakcji z ludźmi, a to jest praca kontaktu z człowiekiem.
Od dziecka sama wybierałaś szkoły. Jako 13-latka przekonałaś rodziców, żeby zapisali cię do lepszego liceum niż to na Jackowie. Później organizując życie całej rodzinie namówiłaś ich na kupno domu w Park Ridge, by ostatecznie dostać się do najlepszego liceum w okolicy. Skąd taka świadomość u nastolatki i emigrantki?
– Nie planowałam zostać adwokatem, ale rzeczywiście zawsze chciałam więcej i lepiej. W podstawówce chciałam być lekarzem. Wyczuwałam, gdy w poszczególnych szkołach nie oferowali mi tego czego szukałam lub oczekiwałam i szukałam zmiany. To były czasy, w których ja i moi rówieśnicy byliśmy w naszych imigranckich domach sekretarkami rodziców. Wiesz co mam na myśli...
Hollywoodzki uśmiech, nieskazitelna cera. Wyglądasz jakbyś zaczynała nie jako sekretarka rodziców, ale właścicieli milionowego koncernu. Mówią, że wyróżniałaś się z trójki sióstr.
– Zawsze byłam uparta i dążyłam do celu. Jakoś nigdy się nie poddaję. Jestem perfekcjonistką – pewnie dlatego. Wyszłam z domu, w którym oboje rodzice nie lubili bylejakości i zawsze inspirowali mnie do lepszego. Już z przedszkola, którego nie lubiłam, uciekałam przez dziurę w siatce i maszerowałam do domu. W końcu mama mnie stamtąd zabrała.
Wsparcie od ciężko pracujących rodziców imigrantów było ograniczone, wszyscy się tu asymilowaliście. Jako młoda dziewczynka dorabiałaś sobie jako kelnerka. Ale dzieci rzadko rozumieją, że same muszą zdobywać świat ciężką pracą?
– Zawdzięczam moim rodzicom, że ponieważ zawsze ciężko pracowali, wpoili we mnie chęć do pracy i pewną niezłomność. Pracowałam na cały etat przez całe studia. Gdy zaledwie po roku pobytu w Chicago wymyśliłam sobie wakacje w Polsce, to robiłam wszystko, by osiągnąć cel. Zmęczenie czy niechęć były, ale nie były istotne. Teraz zauważam, że to ciekawe: nawet nie miałam nigdy takiego uczucia, że nie jestem w stanie czegoś osiągnąć. Każdy, jak wiadomo, ma jakieś lęki, ale one nie były zbyt realne. Zawdzięczam to chyba też mojej babci, która urodziła się tu, ale wyemigrowała do Polski z rodziną już jako dziecko. Babcia zawsze opowiadała nam, że w Ameryce można osiągnąć wszystko i świat nie ma granic. Słyszałam o tym jako 5-latka w czasach komuny, więc tym bardziej zainspirowało mnie to do wyznaczania celów...
Miałaś czas w młodości na przyjaźnie, wyjście na tańce?
– Miałam, bo nie musiałam się dużo uczyć. Ale jednocześnie rozumiałam, co zawsze wpajali mi rodzice: że jeśli się nie wykształcę, będę musiała ciężko pracować jak oni.
To się nazywa osobowość Alfa. Ale skąd bierzesz do tego potrzebną energię?
– Każdy się w jakiś sposób męczy, ale szczerze, nigdy nie miałam oporów i nigdy nie zabrakło mi wiary w siebie. Lubię nowe wyzwania i nie lubię się nudzić. I przez wszystkie lata nauki i pracy poznałam fantastycznych ludzi i mentorów, którzy mnie wspierali i na pewno nie byłabym gdzie jestem bez ich pomocy i wsparcia.
Braku wiary w siebie też nie można pokazać w sądzie, prawda? I jak go ukryć, jeśli się pojawia?
– Trzeba mieć twarz pokerzysty. Nie możesz pokazać ani klientowi, ani sędziemu, że nie wierzysz w to, co mówisz. Gdy to pokażesz, tracisz całkiem wiarygodność.
Czy bycie w sądzie dodaje Ci adrenaliny?
– Dodaje i lubię tam chodzić, ale tylko wtedy, gdy nie przegrywam. Nienawidzę, gdy w sądzie nie idzie mi tak, jak chcę. To niefajne uczucie.
Obwiniasz wtedy siebie, wreszcie kwestionujesz?
– Zastanawiam się, czy zrobiłam wszystko, co byłam w stanie zrobić, by wygrać. Ale zdarzają się sprawy nie do wygrania.
Pochodzisz z małopolskiego miasteczka Szczucin, które kiedyś nazwano „miastem zbrodni”. Miała tam miejsce seria zabójstw i to w rodzinie znanej Ci z sąsiedztwa. Nie miałaś wtedy pokusy, by pojechać tam i rozwikłać trudną sprawę kryminalną? Pomóc znajomym?
– Sprawy kryminalne nigdy mnie nie ciągnęły. Wiadomo, gazety oczerniają, a ja mam inny pogląd na daną sprawę, bo jak znasz ludzka naturę, to masz inną perspektywę.
Czy którąś ze spraw postrzegasz jako duży sukces?
– Było ich kilka, np. jednemu klientowi z „foreclosure” bank całkowicie wybaczył pożyczkę i praktycznie wygraliśmy mu dom! Za darmo. Sprawa innego klienta ciągnęła się bardzo długo, był winny bankowi sporo pieniędzy, a my umorzyliśmy bardzo dużą kwotę. Jego poprzedni adwokat, specjalizujący się w tych sprawach, nie był w stanie tego zrobić. Wtedy dzwonisz do klienta, a on ciągle pyta: ,,Czy to się stało naprawdę?”. To są momenty, dla których wykonuję ten zawód.
A w typowych sprawach dla twojej kancelarii: nieruchomościach, spadkach, bankructwach... Czy bez ciekawych długich procesów, nie zaczynasz się nudzić?
– Nie nudzę się, bo są krótkie, dynamiczne, a ja lubię tak działać. Przy okazji poznaję nowych ludzi, z ich emocjami i postawami. Cały czas coś nowego się dzieje. Prawo to nie jest dla mnie głównie erystyka, ale szukanie konkretnych rozwiązań.
Sporo zainwestowałaś w nowoczesną kancelarię, okazały, piękny budynek. Czy jako trzydziestoletnia wówczas kobieta nie obawiałaś się kupna wielkiej nieruchomości i stworzenia w niej sprawnie działającej firmy?
– To było dość naturalne, bo w poprzedniej grupie adwokatów miałam już swoich klientów. Gdy tamta kancelaria się przenosiła, wiedziałam, że to zbyt odległa lokalizacja i muszę podjąć szybką decyzję. Na zasadzie: ,,Ok, dobra, otwieramy swoje, teraz albo nigdy. Zostanę na zawsze partnerem w firmie albo pójdę na swoje".
Z Ciebie emanuje wysokiej klasy prostota i lekkość, i tak też prowadzisz kancelarię. Tu nawet wystrój wnętrz i personel robią wrażenie, że nic nie jest trudne. Co zrobić, by przed czterdziestką zdobyć setki klientów?
– Uważam, że zawsze jest wyjście z jakiejś sytuacji, zawsze coś da się zrobić. Jest sposób, by pomóc danej osobie, rozwiązać problem. Ludzie często myślą, że ich problem jest nie do ogarnięcia, a ja od razu widzę kilka rozwiązań. Zdarza się, że klient ma za tydzień short-sale domu i jesteśmy go w stanie z opresji wyciągnąć. Może jestem tu gdzie jestem, bo staram się nie komplikować. Niekiedy adwokaci straszą klientów, mówią tysiące rzeczy, które mogą się wydarzyć. Zamiast spróbować sprawę rozwiązać robią większy problem, niż jest. Unikam tego. Daję wszystkie opcje do linii obrony i dążę do szybkiego rozwiązania.
Czy to prawda, że takich praktycznych zachowań, wystąpień w sądzie na amerykańskich studiach prawniczych prawie nie uczą? Jak było na UIC John Marshall Law School, które skończyłaś?
– Większość praktyki rzeczywiście wypracujesz już na swoim. Gdy poszłam pierwszy raz do sądu, miałam zadanie do wykonania i zero pomysłu, jak to przedstawić. Uważnie obserwowałam, co się działo w sądzie i skutecznie to naśladowałam. Szkoła prawnicza po magisterium trwa tylko trzy lata i rzeczywiście praktykujesz już w sądzie.
Podejmujesz się spraw rozwodowych, którymi chce zajmować się niewielu polonijnych adwokatów. Do rozwodów też masz proste podejście. Jakie?
– Niektórzy adwokaci od rozwodów wykorzystują ten bardzo emocjonalny moment dla ludzi po to, by więcej zarobić. I ludzie walczą przez dwa, trzy lata, wydają kupę pieniędzy, a końcówka jest zawsze taka sama. Strony się dogadują, bo już nie ma pieniędzy, nie ma o co walczyć. Staram się więc namówić klientów, by jak najszybciej dogadali się co do roszczeń.
To nie interesuje cię zarobek tylko zadowolenie klienta?
– Myślę, że tak. Mam klientów, którzy po 3 latach zmagań przeszli z innych kancelarii i narzekali, że tyle to trwa bez efektów. Klient powinien się zastanowić, czego chce i jak to rozwiązać bezboleśnie. Możesz wywołać trzecią wojnę światową, ale stracisz dużo więcej...
Pracownicy i nieoceniona manager biura Ilona Opala cenią cię za wyrozumiałość, cierpliwość, dostępność, same superlatywy. Jak się nauczyłaś być dobrym szefem?
– Miałam w życiu różnych szefów i to mi pomogło. Kiedyś przez chwilę byłam zołzą, bo chciałam, by wszyscy pracowali w taki sposób jak ja. Wtedy jeden adwokat, były HR-owiec zdradził mi głęboką prawdę: gdyby wszyscy byli tacy jak ty, nie byłabyś tu, gdzie jesteś. Z biegiem czasu zrozumiałam sens tych słów.
Na starcie kariery adwokackiej urodził się twój syn William. Na początku dzieckiem zajmował się w większości mąż, bo ty po 2 tygodniach poszłaś do pracy. Nie żałujesz?
– Na pewno żałuję trochę, ale był z tatą, a nie przerzucany między niańkami. Dlatego ma może lepszą więź z ojcem, niż inne dzieci. Przez 3 lata był głównie z tatą, teraz jest więcej ze mną i możemy nadrabiać. Mam nadzieję, że dzięki temu będzie rozumiał, że kobieta, jego żona, siostra może pracować, prowadzić firmę. I nie będzie to dla niego dziwne, że kobiety osiągają to samo, co mężczyźni.
A miałaś momenty, że chciałaś zostawić wszystko i biec karmić swoje dziecko?
– Nigdy nie miałam tych strasznych instynktów macierzyńskich. Kocham moje dziecko nad życie, ale jakoś potrafię to sobie poukładać.
Jak mówiłaś o synu wcześniej to twój głos się zmieniał na bardzo miękki. Czy on rozumie, że mama ma odpowiedzialną pracę?
– Myślę, że tak. On sobie wymyślił, że mama jest bardzo popularna po tym, jak słyszał moją reklamę w radiu (śmieje się).
Był moment, gdy poczułaś, że zmierzasz do pracoholizmu i postanowiłaś to zmienić. Jak to odkryłaś?
– Nie odpuściłam wtedy kariery, ale uświadomiłam sobie, że praca przez kilkanaście godzin dziennie w końcu uniemożliwi mi wykonywanie tego zawodu. Musi być balans między pracą, rodziną, a czasem dla siebie. Jesteś najlepszą osobą, gdy masz ten balans, a nie zatracasz się w kilku rzeczach.
Ale powiedziałaś wcześniej, że jak robisz tylko jedną rzecz, to się nudzisz.
– Bo robię zawsze kilka rzeczy naraz!
Jak radzisz sobie ze stresem zawodowym, czy wciąż go przeżywasz?
–Teraz mniej niż kiedyś. Może nadmiernie pracowałam, bo byłam zestresowana i chciałam wszystko robić „the best”. Chodzę na siłownię, lubię gotować zdrowe jedzenie i je serwować, długo czytam, by zrelaksować umysł, lubię historię.
Masz uroczego synka, kreatywnego męża, jesteś spełnioną zawodowo wciąż młodą i piękną kobietą. Co jeszcze chciałabyś osiągnąć?
– Chciałabym założyć fundację pomagającą dziewczynom i kobietom. Chcę je wzmacniać, promować, zachęcać, by się nie bały i robiły coś więcej niż siedzenie na facebooku i pokazywanie „słodkich obrazków”. Jako kobiety przez wiele lat dążyłyśmy do równouprawnienia, którego dalej nie ma. Na 30 adwokatów mężczyzn jest może 5 kobiet. Teraz młode dziewczyny zamiast coś osiągnąć, jakby się cofały. Dla mnie to jest głupie. Chciałabym dziewczynom i kobietom z trudnych lub imigranckich rodzin pomóc, aby się nie bały i utorować im drogę, by kończyły studia i zostawały inżynierami, doktorami, kim chcą.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Tatiana Kotasińska
Reklama